Znacie pojęcie ‘uczciwego jedzenia’, ew. ‘jedzenia, które niczego nie udaje’? To taka prosta, często tradycyjna kuchnia, bez zapędów a la kuchnia włoska; jeśli w karcie jest bukiet surówek, to duża szansa, że trafiliście do takiego miejsca ;). Takiej kuchni szukam podczas wakacji po Polsce, będąc poza dużymi (wojewódzkimi) miastami, po iluś smutnych doświadczeniach z inspiracjami ‘a la’- a to, hm, międzynarodowymi, bazującymi na smutnych oliwkach, a to w kierunku haute cuisine, ale po drodze coś nie wyszło. Zdarzają się wyjątki, ale na to uczciwe, niefikuśne jednak łatwiej trafić. Lokalnie, tj. w Szczytnie, takie warunki spełnia Stołówka Mazurska – dań do 10 na dzień, ale pod koniec dnia zostają może ze trzy do wyboru; dominują mięsne, typu różnego rodzaju kotlety, ale bywają też kartacze, pierogi, naleśniki z twarogiem itd. (i takie mączne rzeczy lubię najbardziej), a do popicia jest kompot ;). Na dłuższą metę nie dałabym rady jeść tam codziennie (bo menu jednak mocno się powtarza, i poza tym z wentylacją w lokalu jest kiepsko :), ale jako okazjonalne wsparcie diety dla osób bez dużych obostrzeń w diecie jest to dobry wybór.
Niedawno spędziliśmy tygodniowy urlop w szeroko rozumianej zachodniej Polsce, tj. m.in. w południowej Wielkopolsce i na Dolnym Śląsku, gdzie ponownie wylądowaliśmy w Rajskich Jabłkach i Dolinie Bobru*. Podczas zeszłorocznego wpisu wspominałam restaurację Paprotka, która plasuje się w tej kategorii; w tym roku do niej nie dotarliśmy, za to przetestowaliśmy położony nieco na uboczu (ale bardzo po drodze z Rozdroża Izerskiego) świeradowski Bar nad Kwisą, który funkcjonuje również jako wędzarnia ryb do nabycia na wynos. Pstrąg jest jedną z moich ulubionych ryb, bo uważam, że dobrze smakuje w każdej postaci, i nie zdarzyło mi się, żeby trafić na nieudaną (choć pewnie rozgotowanie/mocne przypalenie mogłoby mu trochę zaszkodzić…). Nad Kwisą zjedliśmy świeżego wędzonego na ciepło, plus oczywiście surówkę (z kapusty, ale z wyraźnym dodatkiem marchewki) i frytki. Dzięki temu mogliśmy spokojnie zignorować gastronomię we właściwym Świeradowie, której nieco się obawiałam – być może niesłusznie, bo w kategorii dolnośląskich uzdrowisk miasto plasuje się, moim zdaniem, całkiem wysoko. Jest wiele ładnych budynków, mniej lub bardziej zadbanych, ludzi również nie było tak wiele, jak można by się spodziewać po dniu świątecznym oraz obłożeniu parkingu na Rozdrożu Izerskim (gdzie musieliśmy spontanicznie zmienić plany i NIE pójść na Wielką Kopę, jak wszyscy ;). Tak naprawdę do Świeradowa chciałam pojechać po obejrzeniu przypadkiem i jakiś czas temu zdjęć pijalni wód od środka, i się zakochałam. Potwierdzam, że warto zajrzeć, bo w takiej drewnianej jeszcze nigdy nie byłam; moim zdaniem wrażenie robi większe na żywo.
W Wielkopolsce jako bazę noclegową wybraliśmy dość niezwykłe miejsce, tj. Pałac Radziwiłłów w Antoninie. „Pałac” brzmi szumnie, jest to tak naprawdę pałacyk myśliwski, co tłumaczy zarówno jego ogólny rozmiar, jak i wystrój wewnątrz (patrz zdjęcie). Mam często problem z wypchanymi zwierzętami (choć nie taki, jak w dzieciństwie… Muzeum Historii Naturalnej było wówczas trudnym przeżyciem), o czym jeszcze niżej, ale w przypadku imponującej dekoracji kolumny antonińskiego pałacu lęków nie było – może ze względu na odległość trofeów od ziemi/człowieka, ich liczbę, bądź walor historyczny? Z pewnością nie jest to jednak miejsce dla każdego, choć, o ile wiem, wiele osób odwiedza Pałac „w przelocie”, podczas wycieczek różnego typu lub rajdów rowerowych, i często korzysta wówczas z pałacowej restauracji. I tu: polecam, choć weganie się nie najedzą (podobnie jak w, zostając na Dolnym Śląsku i zbliżonej klasie restauracji, pałacu w Miłkowie). Można pójść w opcję kawa i słodkie, można zjeść obiad, gdzie znów mamy opcję „uczciwą”: wyższą poziomem niż w ww. barze/stołówce, bo jednak restauracyjną, ale w gruncie rzeczy prostą i dość tradycyjną. Była jedna opcja bezmięsna, jedna rybna (sandacz – przetestowałam i widzicie ją na zdjęciu), oprócz tego mięsne, typu udko kacze czy pieczęć cielęca. Warto też wspomnieć o śniadaniach w Antoninie: przysługują w cenie pokoju, mogą być serwowane już od 7, co w niesieciowych hotelach jest jednak rzadkością, i są obfite 😉 (zanim napchacie się warzywami – których jest sporo, też nieczęste, serem, wędliną itd. poczekajcie na danie na ciepło, typu jaja w jakiejś postaci lub kiełbaski). Plus co dla mnie istotne, kawa jest z ekspresu, jaką się chce, i nie mogę się do niej przyczepić.
Zwiedzając szeroko rozumiane okolice Antonina, spontanicznie zawędrowaliśmy do Kalisza. Akurat była pora lunchu/drugiego śniadania, a po drodze mieliśmy bar mleczny o wdzięcznej nazwie Bajeczny. Od czasu studiów mam sentyment do barów mlecznych, bo żywiłam się w tym vis a vis wydziału (ach, te talerze kaszy gryczanej i płynnego szpinaku ;). Bajeczny okazał się być wersją na XXI wiek, bo chyba były tam też dania mięsne i bardziej nowoczesne, ale wybraliśmy klasykę typu chłodnik z botwinki oraz leniwe (z cynamonem), i był to słuszny wybór (chłodnik ‘różowy’ to, jak dla mnie, pewniak prawie taki jak pstrąg ;). Z baru mlecznej poszliśmy do Muzeum Osiakowskich, o którym warto wspomnieć w kontekście kulinarnym. To muzeum osobliwości, ogromny zbiór przedmiotów użytku codziennego, podzielony głównie według przeznaczenia, a więc była sala ‘kuchnia’, w której siedziałam długo. Wydawało mi się, że nie jestem gadżeciarą, nie zbieram ‘skorup’ i nie chodzę po targach staroci, a jednak trudno było mi się oderwać od niektórych eksponatów (na zdjęciu widzicie firmowe naczynka na budyń oraz konkretny pojemnik na musztardę), więc polecam nie tylko kolekcjonerom. Przez salę z zabawkami przemknęłam jednak szybciej, bo natłok lalek – część niestety nieco zniszczona, może przez panującą w podziemiach wilgoć? – sprawił, że czułam się nieswojo; dla znawców może być to jednak gratka, bo m.in. w oszklonej szafce jest kilka sztuk ze słynnej kaliskiej Fabryki Szrajera. Jeszcze szybciej przeszłam przez już całkiem małą salkę nt. łowiectwa, gdzie były różne wypchane zwierzaki lub ich skóry, ustawione zdecydowanie bliżej człowieka niż jelenie w Antoninie ;). Mimo tych drobnych, subiektywnych ‘ale’, polecam jako oryginalną propozycję muzealną.
To tyle, jeśli chodzi o wrażenia podróżne z historią i kulinariami w tle. A Wy macie swoje ‘uczciwe’ typy?
* Potwierdzam wrażenia z poprzedniego roku – w Rajskich Jabłkach wciąż jest błogo, wyjątkowo smacznie, a Lilu nawet przez sekundę dała się pogłaskać; okolica nadal idealna na wycieczki piesze, a w Cafe Lenno sernik wciąż dobry (muszę być nudziarą, bo wzięłam dokładnie ten sam, co wcześniej).