Jeśli ktoś śledzi uważniej bloga, zauważy, że o wizytach w restauracjach, w których gotuje Robert Trzópek, meldowałam na bieżąco: najpierw była Tamka, potem był The Harvest (swoją drogą, chyba większość restauracji, o których wtedy pisałam, już nie istnieje). Późną zimą trafiłam do Bez gwiazdek na Powiślu i potem tylko zastanawiałam się, kiedy uda się wrócić. Udało się całkiem niedawno i znowu było godnie polecenia, więc czas na recenzję trzeciego miejsca spod znaku p. Trzópka ;).
Napisałam „godnie polecenia”, a jednak, jak to ujął M, „czy z kimś chcielibyśmy tu pójść?”. Coś w tym jest, bo nie mogę odpowiedzieć na to pytanie twierdząco, choć uważam, że jest to najciekawsza obecnie restauracja warszawska z kuchnią autorską, ambitną, ale przy tym stawiającą na treść, nie tylko formę (bo tego mam serdecznie dość ;). Rzecz w tym, że kulinarków znamy mało, a nie jest to miejsce na pogaduchy przy winie ze znajomymi czy obiad z rodziną. Nie smucę się, w końcu fajnie móc pójść dokądś tylko we dwoje…
Formuła restauracji jest prosta: otwarte tylko wieczorem; menu działa w formie małej, średniej i dużej, czyli od 4 do 6 dań, dodatkowo można wziąć dobierane wina, co bardzo polecam. Jak na razie są oferowane zestawy tematyczne pt. regiony Polski – trafiliśmy najpierw na Wielkopolskę, potem Ziemię Lubuską, czyli dość podobne klimaty (i te ostatnie bliskie M rodzinnie): i jedno, i drugie zaczynało się od kapusty ;). Szczerze mówiąc żałuję, że załapaliśmy się na np. Pomorze czy (nasze adoptowane) Mazury…
Najnowsze menu, które widzicie na zdjęciach, mam mocniej w pamięci i moim ulubionym daniem byłoby jedyne bezmięsne, tj. dynia, którą nazwałabym Austrią w pigułce: marynowana, wyraźnie kwaśna, podana z octem z owoców czarnego bzu i pestkami dyni; dobry przerywnik przed głównym daniem mięsnym. Był nim dzik, który z kolei najbardziej smakował M, a który na tle innych dań wydawał się całkiem tradycyjny. Poza tym bowiem był zdekonstruowany kapuśniak (wyobrażam już sobie minę teścia 😉 ze słodkiej kapusty, ale dodatkiem białej porzeczki – i efekt połączenia tych składników był zaskakująco smaczny, choć nie wybrałabym dania do swojej top trójki; dwa plastry wędzonej słoniny, z marynowanymi śliwkami i rydzami, która mi bardzo smakowała, ale przy takim ładunku umami trudno się dziwić (a teść nawet myślę, że by się nie krzywił) oraz delikatny dorsz, w kwaskowatym sosie z agrestem i zielonymi pomidorami – których się obawiałam, po tych, które wyrastają nam z kompostu w różnych miejscach ogrodu, ale na szczęście tu nuta goryczy była bardzo subtelna. Był także deser: jabłko nadziane parfait (moim zdaniem smakowało jak lody) z selera naciowego, doprawione Ginem Lubuskim (tu dostaliśmy z M ataku śmiechu, bo z tym właśnie ginem dawno temu, a nawet bardzo dawno temu, miałam pewne nieprzyjemności, ale na szczęście po traumie pozostało tylko wspomnienie; G&T nawet teraz bardzo lubię ;). Ten deser chyba bym dorzuciła do tercetu ulubionych, ze względu na skojarzenie z najbardziej niezwykłym deserem, jaki kiedykolwiek zjadłam, czyli szczaw i buraki z Tamki.
Potrawom towarzyszył także wybór pieczywa wypiekanemu na miejscu i który jest dość obszerny, jednak jakoś w 2/3 posiłku sobie z nim poradziliśmy. Na desce znajdował się chleb gryczany na zakwasie, foremkowy (moim zdaniem najbardziej udany), jasny – drożdżowy i zakwasowy (obydwa smaczne, ale w moim odczuciu zbyt mocno wypieczone) oraz najsłabszy w zestawie, pszenny razowy na zakwasie (jestem BARDZO wybredna, jeśli chodzi o pieczywo, ale tu chyba i czas wyrastania, i receptura do poprawki ;). Do tego masło, wyrabiane też w restauracji (!) oraz olej rzepakowy z Góry Św. Wawrzyńca (który kiedyś kupiłam do domu i właściwie chętnie bym ten zakup ponowiła…).
Wspominałam także o winach: są dobierane do dań w przemyślany sposób i często grają tylko z daną potrawą; z przyjemnością słuchałam sommelierów objaśniających dany wybór. Są to często wina np. morawskie, austriackie czy polskie (z ostatniego zestawu do picia poza konkretnymi daniami pasowały mi tylko rodzime białe: Kadryl z samego początku – swoją drogą, w menu lubuskim opublikowanym w sieci jest inne – oraz Riesling „Znad Pradoliny” podany do deseru. Przyznaję, że brakowało mi w ostatnim menu pełnego wina czerwonego do dzika, bo eksperymentalne Nebbiolo nie do końca spełniało te kryteria moim zdaniem ;).
Wracając do pytania, komu można Bez gwiazdek polecić – wszystkim, którzy interesują się kuchnią i podchodzą do niej bez uprzedzeń, zależy im na poznawaniu niecodziennych, nieoczywistych połączeń smakowych i, być może, nowych składników. Sama mam poczucie, że szefowi kuchni mogę zaufać i spróbowałabym u niego wszystkiego. Ciekawa jestem, jaka będzie formuła po wyczerpaniu listy regionów – nie wątpię jednak, że jeśli nie powrót do początku listy, to inny motyw (miesiące lub sezony, a może miasta?) da się znaleźć.
Zapisz