WroclawJeśli ktoś mnie obserwuje w mediach społecznościowych, mógł zauważyć, że spędziłam majówkę na Dolnym Śląsku. Wybierałam się tam od dawna, bo a) np. we Wrocławiu M nie był, a ja właściwie też nie (wycieczka klasowa w 7. klasie podstawówki się nie liczy, skoro nic z niej nie pamiętam), b) uruchomiłam „projekt: babcia”, czyli chciałam zobaczyć miejsca, w których kiedyś mieszkała moja rodzina.

Majówka na Dolnym ŚląskuZaczęliśmy od Wrocławia, jeszcze przed właściwym długim weekendem, i spędziliśmy tam łącznie 2,5 dnia przed podróżą do Kotliny Kłodzkiej i na koniec w jeleniogórskie (z grubsza okolice Karpacza). Po namyśle może termin nie był najlepszy, przynajmniej jeśli chodzi o tereny pozamiejskie. Dawno nie jeździłam po wsi polskiej poza własnym województwem, jeszcze dawniej nie wyjeżdżałam na majówkę i nie spodziewałam się takiej liczby ludzi zwłaszcza w miejscach – jak sądziłam – nie topowych turystycznie. Nauczka na przyszłość (choć, z drugiej strony, o tej właśnie porze roku krajobrazy upiększa kwitnący rzepak).

WROCŁAW

Może za bardzo chciałam, żeby miasto, o którym tyle słyszałam (+ babcia mieszkała ok. 20 lat, poznała dziadka i wzięła ślub), mi się spodobało. Tymczasem… trochę jak z Trójmiastem. Powinno przypaść do gustu, i jest wiele plusów, ale serce szybciej nie bije ;). Może błędem było pójście pierwszego wieczora ok. 22 na Rynek? Bo w dzień to miejsce też mnie nie zachwyciło, ale przynajmniej wszystkie pstrokate szyldy, neony i reklamy na historycznych budynkach nie były podświetlone. Niestety, jest to cecha wszystkich znanych mi polskich miast i miasteczek, która mnie razi i przeszkadza. (I dlatego mam stosunkowo mało zdjęć z Wrocławia – bo próbowałam fotografować tak, żeby w kadrze tych ‘ozdób’ nie było). Wiem jednak, że wiele osób nie widzi żadnego problemu 😉 (wnioskuję z zachowania innych turystów).Majówka na Dolnym Śląsku

Co mi się więc podobało? Park Szczytnicki, przez który przejechaliśmy się rowerem miejskim (po tym, gdy okazało się, że moje z rzadka używane konto Veturilo działa i we Wrocławiu, i po tym, gdy udało nam się w końcu znaleźć dwa sprawne rowery… ;). Chciałam przede wszystkim zobaczyć Halę 100-lecia oraz Ogród Japoński (w którym chciałam odtworzyć zdjęcie Babci wcześniej tu pokazywane, ale pagoda się zmieniła… i liczba ludzi w tle również ;), ale ostatecznie podobała mi się dużo bardziej dalsza, mniej uczęszczana część parku. Przy okazji obejrzeliśmy też modelowe osiedle WUWA (gratka, jeśli ktoś lubi modernizm). Na plus też zaliczam Ogród Botaniczny w Ostrowie Tumskim (ale to doświadczenie, które moim zdaniem trudno zepsuć – jeśli się lubi ogrody botaniczne) i wystawę stałą w Centrum Zajezdnia.

Przede wszystkim jednak wielkim plusem Wrocławia jest to, że można tam dobrze zjeść; ba, dla gastronomii mogłabym nawet wrócić ;). Moje typy poniżej.

Dinette Na śniadanie: Dinette

Nic nowego, lokal znajduje się w chyba każdym rankingu wrocławskich śniadań, sama słyszałam rekomendacje od ok. 10 osób. I były one zasłużone: wybór ogromny, gdybym nie była przy pierwszej wizycie ufiksowana na jajka po turecku, długo bym dumała, co wybrać. Były smaczne, podane z własnym pieczywem, jednak jeszcze bardziej sycące niż te, które samą robiłam (wydaje mi się, że to kwestia ilości jogurtu) i bardzo długo potem nie byłam głodna. Za drugim razem wybrałam opcję twarożek i warzywa, i też był to smaczny wybór, choć również większy niż się spodziewałam. Na wynos zamówiliśmy również bajgle. Co ciekawe, Dinette piecze je z innego niż zazwyczaj ciasta, tzn. w moim odczuciu to bardziej tureckie simit, co mi całkiem pasowało.

Majówka na Dolnym ŚląskuNa małe co nieco: W kontakcie/Craft na Manhattanie

W sumie w przypadku W kontakcie powinnam powiedzieć „na hummus”, bo knajpka to właśnie serwuje: hummus w wielu postaciach, z różnymi dodatkami. Nie spodziewałabym się, że hummus + kapusta czy + kalafior to mogą być rzeczywiście udane połączenia a zostałam mile zaskoczona. Zupełnie przypadkiem dzięki wizycie w tym miejscu odkryliśmy też ciekawotkę architektoniczną pt. Manhattan, tj. białe (odnowione) i ciemnoszare (nieodnowione) bloki a la Gwiezdne Wojny, które mnie osobiście się całkiem z zewnątrz spodobały. Do jednego pawilonu przytuliło się także kilka food trucków (tzn. widzieliśmy trzy), tworzące Craft na Manhattanie. Udało nam się następnego dnia z jednego wozu kupić (i zjeść) całkiem smaczne tacos.

OdaNa kolację: Oda Bistro

O Odzie przeczytałam u Nakarmionej Stareckiej, zachęciłam się, obejrzałam zdjęcia potraw, na koniec zobaczyłam, że cena menu degustacyjnego to 95 zł – i uznałam, że nie ma nad czym się zastanawiać ;). Po wizycie mówię: idźcie! Może porównania do kuchni Trzópka są trochę na wyrost, ale dania są ciekawe i mimo ich restauracyjnego charakteru, można wyciągnąć także pomysły do wykorzystania w domu, jak choćby masło borowikowe czy dodatek świeżych liści szczawiu w zupie. Z zestawu pięciu dań nr jeden był dla nas… deser, a rzadko się to zdarza (poza pierwszą wizytą w Tamce). To ciastko, które widzicie w dolnym prawym rogu zdjęcia, zawierało, uwaga, grzyby (oraz kaszę manny). Wiem, że brzmi to dyskusyjnie, ale smakowało wspaniale – inne oblicze swojskiej kremówki ;). Nr dwa była wspomniana szczawiowa.

Browar 100 MostówNa piwo: Browar Stu Mostów

Jeśli lubicie piwo, chcecie popróbować różnych gatunków i popatrzeć sobie na kadzie, warto przejechać się na Karłowice (w ramach #babciaprodżekt zapoznawałam się z dzielnicami miasta) do Browaru Stu Mostów. Przetestowaliśmy kilka piw jasnych, w tym co najmniej dwa pale ale (obydwa bdb), nitro stouta (powtórek nie będzie 😉 oraz Schopsa, który jest również specyficznym produktem, bo tak naprawdę rekonstrukcją historyczną. Mnie przypomniał pierwsze piwo uwarzone przez M kilka lat temu ;), ew. piwo miodowe z Olde Hansa w Tallinie. Jeśli chodzi o jedzenie, nie liczcie na lekkie warzywne dania: raczej mają na celu stworzyć konkretną podkładkę pod piwo, a przystawki są wielkości dań głównych (albo zamówiliśmy same przystawki i wyszliśmy bardzo najedzeni).

Hala TargowaNa zakupy spożywcze: Hala Targowa

Tu trochę się waham, bo jako osoba poniekąd wychowana na Hali Mirowskiej i wciąż robiąca tam czasem zakupy nie mam wrażenia, że wrocławska Hala Targowa oferuje wybitny asortyment (zajmuje także mniejszą powierzchnię niż jej stołeczny odpowiednik, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę okoliczne targowisko), choć ciekawy wydaje mi się dość duży udział towarów kolonialnych (hiszpańskich, tureckich itd.) do zwykłych straganów warzywnych. No i w Warszawie nie ma takiej fajnej antycznej windy ;).

I na koniec powinna być jeszcze kategoria „Na kawę”, ale nie będzie, bo nie znalazłam niestety miejsca, które by mi naprawdę pasowało, a te polecane (np. Cafe Targowa w ww. opisanej Hali) rozczarowały.

KłodzkoPOZA WROCŁAWIEM

Z Wrocławia ruszyliśmy do Kotliny Kłodzkiej: po krótkim przystanku w Kamieńcu Ząbkowickim zwiedziliśmy Kłodzko (gdzie okazało się, że kawiarnia Kavosh, w której schowaliśmy się przed deszczem, robi zupełnie przyzwoite espresso macchiato) i zjechaliśmy do Pałacu Piszkowice, naszej bazy przez trzy dni. Na lokalizacji mi zależało m.in. ze względu na bliskość do Bożkowa (skąd pochodziła moja rodzina), ponadto mieszkanie w pałacu, który jest w trakcie renowacji i dopiero się otworzył dla gości jest ciekawym doświadczeniem (zwłaszcza, jak można porozmawiać z właścicielem-pasjonatem). Jeśli Wam nie przeszkadza, że jest to work in progress, bardzo polecam (zwłaszcza w porze roku/aurze która pozwala spędzić trochę czasu na którymś tarasie ogrodu). Dodatkowym plusem jest bliskość całkiem dobrej restauracji w Pałacu Kamieniec (4 km z Piszkowic, co można potraktować jako odległość spacerową, nawet jeśli jest to spacer brzegiem szosy, więc jedliśmy tam dwa razy). Kamieniec

PiszkowiceDla nas była to także dobra lokalizacja do paru wycieczek pieszych niekoniecznie drogą utwardzaną. Od jakiegoś czasu chciałam pojechać w Góry Stołowe – właściwie to od kiedy przeczytałam Boczne drogi, czyli od jakichś trzydziestu lat. Szczeliniec (istotny dla akcji powieści 😉 wyobrażałam sobie jednak nieco inaczej, i nie chodzi mi akurat o infrastrukturę z czasów PRL, a raczej ukształtowanie terenu. Tak się złożyło, że pojechaliśmy tam na samym początku, i już na widok parkingu uznałam, że może jednak turystów nie brakuje (mimo dość wczesnej pory, chłodu, wiatru i kiepskiej widoczności). Kolejne trasy (okolice Radkowskich Skał czy Góry Złote z Jawornikiem Wielkim) zaplanowałam bardziej kameralne, choć, jak się okazało, też więcej osób niż na to liczyłam miało ten sam pomysł ;). Jak to ujął M: „Wszystko przez Przerwę-Tetmajera”, pijąc do siły turystyki pieszej w narodzie polskim. Obiektywnie jednak powinniśmy się cieszyć z aktywności fizycznej kontra stereotypowa wizja majówki pt. pokotem koło grilla, a atrakcyjne tereny i widoki w końcu do tego zachęcają. Góry Stołowe

Te wędrówki przerywaliśmy sobie zwiedzaniem uzdrowisk typu Kudowa czy Lądek Zdrój. To pierwsze miasto pozostanie dla mnie „tym z retro kuchnią”, przy czym mam na myśli takie niedawne retro. Może zdjęcie poniżej wyjaśni najlepiej, o co chodzi ;). Nie wiem, jak wy, ale ja takiej porządnej zapiekanki, jak w latach 80. mogłam kupić dwie minuty spacerem od bloku, nie jadłam właśnie od lat 80. A na widok deseru z galaretką (w kawiarni Sissi – jaka znajoma nazwa ;0 – w budynku Domu Zdrojowego) zaczęłam nucić „Jesteśmy na wczasach”. Warto dodać, że większość deserów i tortów w gablotkach zawierała galaretkę, ale niestety kremu sułtańskiego nie widziałam (a był to kiedyś mój ukochany deser).

Kudowa ZdrójDodatkowo wyjeżdżając z okolic Kłodzka pokrótce zwiedziliśmy Świdnicę, która mnie miło zaskoczyła. Podobał mi się Kościół Pokoju wraz z przylegającym (dość niestety zaniedbanym) cmentarzem, a także pobliska starówka.Świdnica

Ostatnie dwa dni urlopu spędziliśmy „z widokiem na Śnieżkę”, w Miłkowie, trochę kontynuując klimaty retro, bo pod pewnymi względami w Pałacu Spiż czas się zatrzymał ;). Jeśli macie ochotę na dania obiadowe z bukietem surówek (które moim zdaniem są bardzo dobrą tradycją) albo na śledzia, który ma i śmietanę, i surowe jabłko, i sporo cebuli na boku, a do tego całkiem dobre piwo (większość gości kupuje hurtem na wynos), wpadnijcie tam na obiad. Nie liczyłabym jednak na dania wegańskie czy jarmuż. Z tym łatwiej będzie w Karpnikach, dokąd pojechaliśmy do restauracji, a to, że mieści się w (kolejnym) zamku, było dodatkowym bonusem ;). Jedliśmy zupy-krem (burak/papryka) oraz mięso (jagnię/dziczyzna) – wszystko smaczne, może nie wyjątkowo odkrywcze, ale nie wahałabym się polecić innym (podobnie jak ww. Kamieniec). Wcześniej tego samego dnia zamiast wspiąć się na Śnieżkę (co przed Szczelińcem nawet rozważałam), mokliśmy w Rudawach Janowickich, ale choć z punktu widokowego (tzn. Małej Ostrej) było widać głównie chmury, była to całkiem satysfakcjonująca wycieczka.

KarpnikiTradycyjnie wpis podróżny wyszedł dłuższy niż planowałam – ciekawe kto dobrnął do końca ;). Dodam, że nie opisywałam wszystkich miejsc, w których się zatrzymywaliśmy, bo starałam się skupiać na plusach. Może jednak przegapiłam jakieś prawdziwe perełki? Jak tak, proszę o info, przyda się na następny raz.