Jakieś 7-8 lat temu odkryłam, że Słowenia jest nie tylko blisko kraju salzburskiego w Austrii – w Alpy Juliańskie jedzie się tyle, co do północnych granic Warszawy od nas z domu (2,5 h). Od tamtego czasu co jakiś czas rozważaliśmy wycieczkę, ale z jakiegoś powodu nie brałam pod uwagę takiej jednodniowej bez noclegu – aż M podczas tegorocznej podróży w góry powiedział, że chciałby tego lata się wybrać. Poczekaliśmy więc na dzień deszczowy po stronie austriackiej a słoneczny po słoweńskiej, kupiliśmy winiety przez internet, i ruszyliśmy do Bledu.

BledCzemu Bled? Na pewno kojarzycie je ze zdjęć promujących Słowenię – czyste, mocno niebieskie jezioro, na środku wyspa z kościołem. I mimo obaw, jak wiele będzie turystów, chciałam zobaczyć je na żywo. Doczytałam się wcześniej, że miejscowość słynie z… kremówek, więc po zaparkowaniu samochodu pomaszerowaliśmy do cukierni Slaščičarna Zima na kawę i ciacho.

Wzięliśmy jedną kremówkę (blejska kremna rezina lub kremšnita – ta ostatnia nazwa brzmi znajomo dla każdego, kto był w austriackiej cukierni) i jedną blejską grmadę, czyli coś w rodzaju bardzo niefotograficznego zdekonstruowanego biszkoptu. Miłości specjalnej nie było do żadnego deseru, ale kremówka może smakować tym, dla których tradycyjna jest za ciężka: tu na górze jest warstwa bitej śmietany, a sam krem także wydaje się być zmieszany z bitą śmietaną (w moim odczuciu, tzw. lekki krem cukierniczy), więc całość jest lżejsza niż zazwyczaj.

Dzień w BledzieZ cukierni ruszyliśmy prosto do jeziora, żeby obejść je dookoła zgodnie z ruchem wskazówek zegara – jak wielu turystów, żeby z jednej  strony mieć widok wodę, zamek i wyspę, a z drugiej na zabytkowe wille. Można się też udać na wycieczkę łodzią, wynająć kajak itd., co ma sens jeśli chce się odwiedzić kościół na wyspie (po obejrzeniu zdjęć wnętrz uznałam, że wolę go podziwiać z drugiej strony jeziora). Jezioro zachęca też do kąpieli, i choć widziałam ludzi wchodzących do wody z niemal każdego miejsca, ze względu na bliskość brzegu od ścieżki i ruch na niej panujący, często to trochę jak pływać na deptaku. Jest też parę kąpielisk, lub większych trawników robiących za plaże miejskie, ale nie liczyłabym na wielką infrastrukturę (jak toaleta publiczna okazała się być tam, gdzie zaznaczona na mapie Google, bardzo się – mile – zdziwiłam 😉).

W połowie spaceru, tj. w okolicy przeciwległego krańca jeziora w stosunku do centrum miejscowości odbiliśmy od ścieżki i wspięliśmy się do punktu widokowego na Ojstricy (jest więcej możliwości, na Ojstricę wchodziło się krócej). Polecam dla widoku (patrz pierwsze zdjęcie u góry strony), nawet jeśli planujecie potem wejść na wzgórze zamkowe – perspektywa jest inna, ale warto wziąć dobre obuwie turystyczne, ze względu na śliskie kamienie i podejście po skałach (moje sandały okazały się jednak nie do końca właściwe, choć dałam radę).

Dzień w BledzieDo ww. zamku trzeba się wspiąć mniej lub bardziej ostro w górę – my odbiliśmy w lewo od ścieżki i obeszliśmy go dookoła, ale ostatecznie i tak znaleźliśmy się przed głównym wejściem. I tu wskazówka praktyczna: osoby z rezerwacją w zamkowej restauracji wchodzą za darmo – dane rezerwacji podaje się w kasie biletowej, która to weryfikuje. Polecam skorzystanie z tej opcji nie tylko ze względu na potencjalną oszczędność, ale dlatego, że jedzenie jest rzeczywiście smaczne, plus siedząc na tarasie ma się dodatkowo piękny widok z góry na jezioro. Jedliśmy cukiniowe risotto z wędzonym pstrągiem (ja; patrz foto) oraz lokalną wieprzowinę (M) – i to drugie wydaje mi się było lepsze, choć risotto nie można było nic zarzucić – plus podane nam mini pierożki jako czekadełka. Żeby nie było tak zupełnie różowo, kelner w połowie posiłku właściwie o nas zapomniał ;).

Po obiedzie poszliśmy zwiedzić muzeum zamkowe oraz gotycką kaplicę. Muzeum zdecydowanie myszką trąci (figury woskowe mogą się przyśnić), ale dowiedziałam się czegoś np. o niektórych willach, które wpadły mi w oko, czy o uzdrowiskowej historii miejscowości. Po zejściu ze wzgórza kupiliśmy jeszcze pamiątki z wakacji (dla rodziny: wino i miód – jedno i drugie podobno słoweńska specjalność), i pojechaliśmy na północ od miasta do wąwozu Vintgar.

VintgarTu wskazówka praktyczna dla zmotoryzowanych: wyjeżdżając z Bledu możecie zobaczyć tablicę sygnalizacyjną pt. ‘Parking Vintgar – brak miejsc’. Trochę się tym zmartwiłam, ale M uznał, że spróbujemy – i jak się okazało słusznie, bo miejsca były dostępne bez problemu. W sumie nie wiem, czy informacje dotyczyły jakiegoś innego parkingu, czy po prostu nie są na bieżąco aktualizowane: z niedbalstwa? Czy może celowo, żeby zniechęcić do wizyty ;)? Niemniej, informacji z tablicy nie należy ufać.

Sam wąwóz bardzo polecam (choć już na pewno we właściwym obuwiu 😉 ze względu na widoki, które widzicie na zdjęciach – warto jednak wcześniej zaplanować powrót, bo Vintgar jest jednokierunkowy i od tamy można wrócić jedną z dwóch tras poza wąwozem (ew. zorganizować sobie transport z punktu końcowego). My poszliśmy trochę krótszym szlakiem na lewo, prowadzącym do parkingu przez wsie słoweńskie, las oraz bezpośrednio nad wąwozem. I jeszcze kulinarna ciekawostka: jeśli nie zjedliście kremówki w Bledzie, możecie nadrobić to w budce spożywczej przy wejściu do wąwozu, bo tam też je sprzedają ;).

Ta krótka (z wąwozu ruszyliśmy już z powrotem do Austrii) wycieczka zachęciła mnie do Słowenii i sprawiła, że mam apetyt na więcej. Byliście? Polecacie?