Piątek (czyli niedziela*) w Teheranie, ok. 15. Niewiele się dzieje, część sklepów i restauracji czynna, ale wiele zamkniętych na głucho, w tym dwa obstawiane źródła obiadu. Zachwalany m.in. w przewodniku Khoshbin miał być „do trzech razy sztuka, albo łapiemy taksówkę i wracamy do hotelu”. M z nosem w telefonie (tj. w mapie i GPS) mówi, że musimy być blisko, a ja, patrząc na nieskoordynowaną kolejkę przed wejściem: Hm, chyba to akurat jest czynne…
M udało się przebić do środka malutkiej restauracji, okazało się, że jeśli chwilę poczekamy, to za kilka minut powinien być stolik, bo przynajmniej część zewnętrznej kolejki czeka tylko po to, by odebrać zamówienia na wynos. Przycupnęłam więc na stołku koło rodziny z zawstydzoną nastolatką, a w chwilę później siedziałam przy kilkuosobowym stoliku w środku. Zamówienie złożyliśmy głównie metodą stukania palcem w menu po angielsku, a potem dostaliśmy… No właśnie. Właściwie ja miałam dostać danie z bobem, bo choć wahałam się przez chwilę nad zachwalanym w Lonely Planet mirza ghasemi, wybrałam co innego. Znajdowało się chyba za blisko mirza ghasemi w menu ;). Sos czosnkowo-pomidorowy (bakłażany były tylko gdzieś w tle) początkowo potraktowaliśmy jako dodatek do ryby M, kiedy jednak bób się nie materializował, zrozumieliśmy, że nastąpiła pomyłka. Ponieważ jednak ja ze smakiem skonsumowaliśmy, nie było powodów do narzekań.
Danie znad Morza Kaspijskiego pojawiło się ponownie podczas naszej wycieczki na pustynię, podczas śniadania w drodze – ruszyliśmy o 6 rano, pierwszy posiłek zjedliśmy ok. 2,5h później, z przewodnikiem i kierowcą – jego ciotką**. Mirza ghasemi zamówiła ta ostatnia (i tym razem danie wydawało się wyraźnie jajeczne), i poczęstowała M („na pewno jest głodny, tak szybko zjadł”), który swoje warzywa z serem faktycznie zjadł najszybciej. Bo też brał mały udział w rozmowie… ;).
Co to w takim razie jest mirza ghasemi (pisane także mirza ghassemi)? W skrócie, to duszony bakłażan z czosnkiem i pomidorami, zaciągnięty jajem. W Pomegranate and roses, które kupiłam od razu po powrocie z Iranu, Ariana Bundy proponuje też wbicie całych jaj w masę warzywną, celem ugotowania – zupełnie jak w szakszuce. Było to pierwsze perskie danie, które postanowiłam wykonać w domu. Zasadniczo trzymałam się przepisu, dzieląc proporcje na ½, ale lekko zwiększając ilość pomidorów, choć i tak danie wyszło mi – w moim odczuciu – mniej pomidorowe niż to, które zjadłam w Khoshbin. Oryginał wydawał mi się też mniej jajeczny. Szczerze mówiąc, nie ma oczywiście obowiązku ich dodawania, nawet jeśli tradycja tak każe ;).
Składniki (2 porcje):
- 1 duży bakłażan (ew. 2 mniejsze)
- 2 duże ząbki czosnku (+ 1 mały)
- 500ml przecieru pomidorowego
- oliwa
- ½ łyżeczki kurkumy
- sól (ok. ¼-½ łyżeczki, lub do smaku), pieprz
- ok. łyżki masła (lub 2-3 cienkie plastry)
- 2 średnie jaja (ew. 1 bardzo duże)
Bakłażana umyć i lekko nakłuć widelcem, 2 ząbki czosnku lekko natrzeć oliwą. Grillować (na grillu węglowym lub np. w piekarniku w ok. 230 st.) ok. 20-30 minut (uwaga, jeśli czosnek nie jest b. duży, dorzucić go do bakłażana po ok. 10-15 minutach, bo mnie udało się swój częściowo spalić :/). Lekko przestudzić, ściągnąć przypaloną skórkę z jednego i drugiego, rozgnieść miąższ.
Rozgrzać w dużym garnku ok. łyżkę oliwy, dodać kurkumę, masę bakłażanowo-czosnkową, sól i pieprz (parę obrotów młynkiem). Przesmażyć kilka minut, dodać pomidory, skręcić ogień na mały i gotować bez przykrycia ok. 20 minut, aż całość odparuje i zgęstnieje. Sprawdzić doprawienie.
Tuż przed podaniem rozłożyć na wierzchu niewielką ilość masła (autorka sugerowała dużo więcej…) w wiórkach lub cienkich plastrach i wymieszać całość z roztrzepanymi jajkami. Chwilę gotować, mieszając, aż jajka się zetną, zdjąć z ognia i posypać startym/zmiażdżonym czosnkiem.
Podawać ze świeżymi ziołami (tajska bazylia, mięta, pietruszka, estragon, itd.), jogurtem i lawaszem (patrz niżej). U mnie dodatkowo była surowa cebula (kto nie wie dlaczego, zapraszam TU) i ostra zielona papryczka, także krótko zgrillowana.
Co do lawaszu: od dawna chciałam spróbować zrobić miękkie placki z patelni, w które można by zawijać różne dobre rzeczy (typu falafelki czy klopsiki, możliwości jest wiele…). Martwiłam się, jak moja patelnia stalowa – zahartowana, z patyną, ale przecież nominalnie nie nieprzywierająca – da radę. Okazało się, że świetnie: nic nie przywarło, nie zadymiłam także całego mieszkania. Polecam, bo smak jest całkiem autentyczny. Przepis znalazłam na tym blogu, poniżej z moimi uwagami.
Składniki (na ok. 12 sztuk, robiłam z ½)
- 3 szklanki mąki pszennej uniwersalnej
- 1 szklanka gorącej wody
- 1/2 łyżeczki soli
Do gorącej wody dodajemy sól i dokładnie ją rozpuszczamy. Mąkę umieszczamy w misce. Dodajemy stopniowo gorącą wodę z solą do mąki, mieszając całość. Po dodaniu całej wody wyrabiamy ciasto łyżką/rękoma do momentu aż przestanie kleić się do rąk. Miskę z wyrobioną kulą ciasta przykrywamy wilgotną, czystą ściereczką lub folią. Odstawiamy na 30 minut by ciasto odpoczęło.
Mocno rozgrzewamy patelnię z nieprzywierającą powłoką (lub inną, zahartowaną). Nie dodajemy tłuszczu.
Ciasto dzielimy na porcje wielkości małego jajka. Rozwałkowujemy (można także delikatnie rozciągać rękoma) możliwie cienko, na ok. 20cm. Wykładamy każdy placek na dobrze rozgrzaną patelnię. Smażymy przez minutę lub mniej z obu stron, aż pojawią się brązowe plamki. Placki mogą się także miejscami wybrzuszyć/napuszyć. Usmażony placek skrapiamy wodą – dokładnie, z obu stron (robiłam to częściowo pędzelkiem, częściowo chlapiąc wodą i ją rozprowadzając rękoma). Przykrywamy dokładnie wilgotną ściereczką, żeby placek pozostał miękki. Podobnie postępujemy z pozostałymi plackami, pamiętając o ich każdorazowym dokładnym przykryciu (można układać jeden na drugim) i podajemy od razu po zakończeniu smażenia.
* Piątek to dzień świąteczny w Iranie, zasadniczo/teoretycznie niehandlowy.
** Przezwanej przez M Laleh Seddigh, ew. zakonnicą z filmów z Louis de Funes z serii Żandarm. Nie było jednak aż tak ostro, jak w tym filmie, choć do czołowego zderzenia z tirem mało nie doszło, a chichoty i elementy religijne też były.