Po ostatniej wizycie w restauracji, której recenzję zamieszczam poniżej, zastanawiałam się nad tym, jak wiele czynników dodatkowych wpływa na naszą ocenę czy to posiłku, czy filmu, czy lektury. Wiele zależy od naszego nastawienia, pogody, towarzystwa, innych okoliczności. Przypuszczam, że dlatego (podobno, jeśli to nie mit czy stereotyp) krytycy kulinarni zamawiają wiele dań do spróbowania (żeby nie było, że mieli szczęście i trafili na dwa najlepsze) i często chodzą do restauracji w towarzystwie innych osób (by można było skosztować szerszej gamy potraw). Bo jeśli się spróbuje wszystkiego, co dana restauracja ma do zaoferowania, ma się podstawy do wydania opinii – stety lub niestety.
Do Enfant Terrible wybierałam się od otwarcia restauracji, czyt. od kilku miesięcy. Szefa kuchni-założyciela kojarzę z dawnych czasów forum Galeria Potraw, a już wówczas tworzył i fotografował dania ambitne oraz kontrowersyjne. Później pracował m.in. w Harwood Arms w Londynie, które wywarło na mnie dobre wrażenie podczas ostatniego pobytu. Śledziłam więc zmiany menu restauracyjnego, oglądałam zdjęcia potraw, zastanawiałam się, co bym zamówiła. Oglądając zestawy degustacyjne miałam wątpliwości, czy wybrałabym właśnie te dania, więc dzwoniąc, by zarezerwować stolik, miałam w głowie raczej menu a la carte. Przez telefon jednak dowiedziałam się, że w grudniu będzie serwowane tylko menu degustacyjne – świąteczne, „inspirowane kuchnią polską”. Później „u źródła” uzyskałam informację, że a la carte jest, ale tylko w porze lunchu. Na miejscu w restauracji okazało się, że… a la carte jest także wieczorem. Zaskoczona zdążyłam się już ucieszyć, gdy M oznajmił, że chce spróbować jednak degustacyjnego – pełnego, 7-daniowego, obejmującego całą grudniową ofertę, plus wina. Na to się zatem zdecydowaliśmy, po wyrażeniu zgody na (gorliwie zasugerowany) kieliszek szampana. Na sali było ciemno od garniturów, bo wygląda na to, że restauracja przyciąga w dużej mierze klientelę biznesową, także w porze kolacji (chyba, że to specyfika grudniowych „spotkań świątecznych”). Nie sądziłam, że eksperymentalna kuchnia wysoka (jak u Amaro czy w Tamce) jest aż tak popularna ;), ale może zadziałała magia Knajpy Roku?
Po paru h wyszliśmy z mieszanymi odczuciami. Jeszcze tego samego wieczoru myśląc o tym, jakie 3 potrawy bym wybrała sama, uznałam, że po samym a la carte byłabym bardziej zadowolona… ale wówczas byłby to ten łut szczęścia, i trafienie na lepszą mniejszą połowę ;).
Jeśli chodzi o wrażenia, zacznę od pozytywów.
+ dania: moje nr 1 – przegrzebek z kapustą x 2, na „grzanym winie” (sosie), wyrazisty i spójny (smakowo szczerze mówiąc bardziej skojarzyło mi się z francuską kuchnią wiejską (o, ta galette np.), niż polską, ale to uwaga subiektywna); nr 2 mógłby być matjas w dwóch postaciach (pierwsze danie w zestawie), przede wszystkim ze względu na świetny produkt; nr 3 (w moim odczuciu, bo M miał wątpliwości, czy nie nazbyt „domowa” w smaku, jak na formę podania i całą otoczkę) przepiórka z czerwoną kapustą i sosem z miodu (pitnego). Ponadto: chleb na zakwasie 13-letnim, a konkretnie jego miąższ (do skórki wrócę).
+ wino: podane do sandacza „jabłkowe”, Chardonnay Neuburg Koppitsch – którego początkowo nie mogłam znaleźć w karcie win na stronie, ale została przez ostatni tydzień uaktualniona. Z tej samej winnicy pochodzi „flagowy” restauracyjny Zweigelt. Rzeczywiście świetnie podkreślało jabłka w składzie dania, a aromat ma rzadko spotykany.
Teraz niestety będą minusy…
– dania niewymienione powyżej podpadały w moim odczuciu pod dwie kategorie: poprawne, o których się zapomina prawie od razu (desery; sandacza zapamiętałam tylko ze względu na wino), albo takie, które były źle w moim odczuciu skomponowane. M swoje zarzuty podsumował krótko: „Znowu za dużo się dzieje na talerzu”. Największe wątpliwości miałam do karpia, którego się od początku obawiałam, bo nie spotkałam się jeszcze z takim jego przyrządzeniem, które by mi smakowało (choć skoro raz – i tylko raz – udało się z foie gras, kto wie, może kiedyś…). Tu grzyby i gryka w dwóch postaciach (kleik i popcorn) skutecznie karpia przytłumiły ;), a też forma obróbki (rolada?) sprawiła, że na talerzu mogłaby być zupełnie inna ryba (albo i coś innego…). Nie trafiła mi także do przekonania „gala & pig” – zestaw galaretek m.in. o smaku kompotu z suszu oraz bardzo słony i twardy plaster boczku (podobno długodojrzewającego… ale obróbka termiczna zabiła charakterystyczny aromat tak wytwarzanej wędliny).
– wspomniałam powyżej o chlebie. Otóż na samym początku posiłku kelner przyniósł nam wybór trzech gatunków pieczywa, informując, że jest pieczone na miejscu „codziennie rano”. Na zestaw składały się: 2 x pszenna bułeczka w kształcie kłoska, b. mocno podgrzana, 2 kawałki bagietki oraz 2 kromki chleba na zakwasie. Ten ostatni, jak już pisałam, był najsmaczniejszy; niestety, źle go przechowywano po przekrojeniu bochenka, bo kromki były z jednej strony zeschnięte. Bagietka niestety za krótko wyrastała i miała za twardą skórkę. Bułeczka początkowo była smaczna, ale po ostygnięciu (jednej nie zjedliśmy od razu)… stała się twarda jak kamień, a mnie przyszedł do głowy Jeffrey Hamelman i jego opinia, że podgrzewanie (także mocne) tuszuje braki w pieczywie (bad bread should be eaten warm, even hot).
– wina dobrane do degustacji (poza wspomnianym powyżej) były rozczarowujące, bo a/z jednym wyjątkiem – białe; b/zazwyczaj niewiele wnosiły do potrawy, a „nie przeszkadzające” to dla mnie za mało; c/zabrakło wspomnianego wyżej Zweigelta Enfant Terrible, co mnie zaskoczyło, bo spodziewałam się, że restauracja będzie się „własnym” winem chwalić. Zamiast niego jedyne (!) czerwonego wino, jakie zaserwowano, to Pinot Noir zupełnie innego typu, niż amerykańskie, którymi się niedawno zachwyciłam, czyli takie z jakim miałam do czynienia wcześniej i które sprawiało, że poważnie zastanawiałam się nad gustem Milesa. W przypadku jednej potrawy wino zastąpiono nalewką z rajskich jabłek, która miała, według kelnera, działać jako trou (nie zauważyłam ;).
– obsługa kelnerska. Jeśli proszę kelnera o „najzwyklejszą wodą niegazowaną” (prawie dodając „z kranu”), spodziewam się, że dostanę najtańszą w karcie, nie najdroższą. Zorientowałam się niestety wówczas, gdy M już butelkę otworzył; przy kolejnej byłam bardziej precyzyjna. Z innych błędów – były problemy ze zgraniem podawania wina i dań. Zasadniczo najpierw dostawaliśmy danie, chwilę później alkohol, co oczywiście skutkowało tym, że z ostatnim kęsem na widelcu przypominałam sobie „ojej, przecież miałam wypić do tego to wino”. Wyjątkiem był ww. sandacz, do którego wino pojawiło się wcześniej. Spytałam się rozlewającego kelnera „a do czego będziemy je pili?”, czym go bardzo zmieszałam, bo… niestety nie wiedział.
– z lekkim przymrużeniem oka: Enfant… niestety nie zdał bublotestu ;).
Oczywiście, na moją ocenę może wpływać fakt, że eleganckie eksperymenty z naciskiem na to ostatnie mi się przejadły (sic), nie tylko zresztą kulinarnie. W restauracji aspirującej do pewnego poziomu nie szukam kuchni domowej (na które miejsce jest w domu, kropka), tylko wyjątkowego smaku i treści, nie chaosu. Jak widać powyżej, minusów wyszło więcej niż plusów, i samą mnie to smuci. Możliwe jednak, że niefortunnie wybrałam na czas wizyty okres okołoświąteczny i wiążące się z nim sezonowe menu. Nie sądzę, by zdekonstruowana kolacja wigilijna stanowiła świadectwo możliwości szefa kuchni i jego zespołu. Jak ujął to M: „Menu degustacyjne powinno pokazywać, na co szefa stać, to, co robi najlepiej. Dlatego przynajmniej część dań to powinny być całoroczne evergreeny”… ale to chyba nie jest modna postawa.
Mając powyższe na uwadze, może jeszcze kiedyś wrócę (na pewno nie w grudniu ;), omijając dobierane wina. Jeśli stchórzę, skończy się na a la carte ;).