Odwiedziłam w Londynie trzy godne polecenia restauracje. Każda z nich jest o nieco innym profilu i klasy.
Na początek odwiedziliśmy Wright Brothers, specjalizujących się w rybach i owocach morza, przy Borough Market. Najlepiej zarezerwować wcześniej (miejsce jest niewielkie i popularne) stolik na lunch, ale najpóźniej o 14:30 – kuchnia działa do 15. Nie ma menu w formie drukowanej, tylko wypisane jest kredą na 3 tablicach: jedna jest listą dań dnia, druga: dań regularnych (patrz: zdjęcie u góry), a trzecia: wszystkich rodzajów ostryg, serwowanych w restauracji.
Trochę jak w moim ukochanym Prufrocku T.S. Eliota: „… sawdust restaurants with oyster shells„. Tu trocin nie ma, ale skorupek ostryg znajdzie się sporo. I na naszych stołkach barowych jedliśmy ostrygi, konkretnie te z Colchester, popijane cydrem (ja) i białym winem (M), a później był dziki labraks z Kornwalii z pyszną drobną fasolką dla mnie, i fish pie dla M.
Kolejny posiłek zjedliśmy w Harwood Arms, tzw. gastropubie, ulokowanym na końcu cichej uliczki w Fulham. Nie jest to raczej miejsce dla wegetarian, czy właściwie jest to miejsce dla mięsożerców, bo choć jakieś dania bezmięsne się znajdą, jest ich niewiele (tu jest przykładowe menu). Szef kuchni bawi się tradycyjnymi mięsami i daniami, tworząc autorskie i często niecodzienne wersje znanych dań. Jedliśmy jako przystawkę deskę delicji z królika (zdjęcie poniżej) – rodzaj terrine (haslets), smażone łopatki, mięso duszone/pieczone (?) i mini kebaby, podane z „herbatą z majeranku”, która smakowała jak wywar grzybowy (i poza majerankiem, grzyby w niej pływały).
Następnie spróbowałam tarty cebulowej na ciepło – mimo małej porcji przystawkowej, farsz tarty był gęsty i tak treściwy (oraz przepyszny), że nie czułam niedosytu. M jadł jagnięcinę. Na koniec chcieliśmy spróbować czarnej treacle tart, ale niestety podobno „wyszła” podczas lunchu. Jak zapewniła nas bardzo miła Polka, która nas obsługiwała, jest to wyjątkowy deser, lżejszy od tradycyjnej treacle tart. Może następnym razem, albo może ktoś z czytelników się załapie…?
I na koniec uwaga, uwaga: odwiedziliśmy Le Gavroche, czyli dwie gwiazdki Michelina, bracia Roux (tak, ci bracia Roux) i miejsce, w którym mój ulubiony aktor, James McAvoy, się szkolił przygotowując do roli w Makbecie (ta ostatnia uwaga nie jest przypadkowa, jak wyjawię innym razem). Zdjęć niestety nie będzie, bo wewnątrz restauracji jest dyskretnie przytłumione światło (czyt. półmrok), poza tym nie wiem, jak by przyjęto tam pstrykanie fotek. Zdarzało mi się bywać w eleganckich restauracjach, ale nie takich. To wyjątkowe doświadczenie, i kulinarne, i pod względem obsługi. Jedynym miejscem, w którym tyle osób by koło mnie tańczyło, odsuwało stół, bym mogła wygodnie usiąść, z pobłażliwą miną kładło mi serwetkę na kolanach i prowadziło do toalety, bym przypadkiem się nie zgubiła, były Indie – przy czym indyjska obsługa to Gavroche w krzywym zwierciadle. Kelnerzy w tej restauracji są nienaganni; wydawało mi się podczas posiłku, że chyba wiem, jak to bywało mieć dobrą służbę, która odczytuje każdy najmniejszy twój gest, każdy sygnał niewerbalny lub nawet wyczuwa, że dopiero masz zamiar taki sygnał wysłać. A, i mówi między sobą po francusku.
Wybraliśmy menu exceptionnel, czyli menu testowe złożone z 8 dań (plus amuse bouche na początek). M do każdego dania miał inne wino, ja na początku piłam mój ulubiony aperitif wszechczasów, czyli Kir Royal, i do kolejnych dań poprosiłam tylko 1 kieliszek wina białego i 1 czerwonego (bo i tak planowałam testować to, co dostał M 🙂 Wina były niesamowite, każde inne, każde albo doskonałe i niezwykłe (np. lekko słodkawe czerwone do fois gras), albo po prostu bardzo dobre. A jedliśmy… uff, nie wiem, czy wszystko pamiętam, a menu na stronie internetowej jest trochę inne. Na amuse bouche były mini placuszki krabowe i mini-krakersy rybne (po 1 sztuce), później sałatka z homara podana na listku cykorii, mini suflet serowy (aż trudno uwierzyć, że można stworzyć coś tak lekkiego – to chyba będzie niedościgniony wzór sufletów), małże św. Jakuba, zapiekane langustynki i ślimaki (czyli 1 ślimak i 2 langustynki na osobę; i tu miałam jedno zastrzeżenie, mianowicie zwłaszcza ślimak był pyszny, ale sos zdecydowanie za słony), foie gras na ciepło podane z kawałkiem kaczki, doprawione wszystko cynamonem (wciąż nie lubię foie gras, niezależnie od tego, co się z nim zrobi i bardzo się ucieszyłam, że była to porcja mini), jagnię mleczne (tu miałam pewne rozterki, hm, natury moralnej), sery (które się wybiera samemu z ogromnego stołu… i ser kozi, który jadłam, był boski), wybór deserów (4 różne, m.in. mus – chyba – cytrynowy, wspaniały deser czekoladowy i zbyt alkoholowa mini babka ponczowa) i kawa z ptifurkami (mini ptysie i mini makaroniki z kremem). Ufff. Pomimo porcji mini, wyszliśmy, czy też wyturlaliśmy się, jak dwie oszołomione baryłki, oczywiście odprowadzani do drzwi przez szereg kelnerów. Wizyta w tej restauracji to coś, co z pewnością będę długo pamiętać, i – IMHO – to doświadczenie, którego nie powinno się nadużywać, nie tylko ze względu na ochronę portfela (bo jak domyślacie się, nie jest to restauracja niskobudżetowa :), ale ze względu na to, by nie spowszedniało.