Jeśli śledzicie mnie na Instagramie lub Facebooku, mogliście zauważyć, że pod koniec maja byłam w Grecji. Był to powrót po wielu latach, bo spędziłam tam dwukrotnie udane wakacje… na początku stulecia. W 2001 podróżowaliśmy (w małej grupie) z plecakiem po Cykladach*, w 2002 wybraliśmy się ze znajomymi na tzw. last minute na Kretę. Potem przez jakiś czas tęskniłam za Grecją, ale jeśli już jechaliśmy w ciepłe kraje, to w inne strony. Po ok. godzinie na Sifnos powiedziałam do M: „Zapomniałam, jak tu jest fajnie”, i możliwe, że powtarzałam to codziennie – przynajmniej dopóki byliśmy na wyspie (bo Ateny nie zdobyły mojego serca**). Na pewno pomogło to, że byliśmy w miejscu bez rozwiniętej turystyki masowej.
Poza pięknymi widokami z każdej strony (np. jak widać powyżej) i odkryciem, że z nurkowaniem to jak z rowerem (nawet jak tego nie robisz osiem lat – tzn. w moim przypadku od Tajlandii – przypominasz sobie w try miga), uświadomiłam sobie na nowo, że kuchnia grecka ma wiele walorów. Jednym z nich są śniadania.
Podczas poprzednich wyjazdów szczytem wyrafinowania na początek dnia był jogurt grecki z miodem lub odkrycie piekarni (czyt. jedliśmy czasem świeże pieczywo), więc np. dania jajeczne mnie zupełnie ominęły. Stąd odkryciem na Sifnos była straptasada, albo jajecznica z ziołami, pomidorami i fetą, kojarząca mi się najmocniej z mirza ghasemi. Jeśli zaś o jogurcie mowa, ponowny kontakt z lokalnym nabiałem uświadomił mi, jak bardzo te rodzime „w typie greckim” są w gruncie rzeczy lekkie i mało treściwe. Oryginał jest dużo gęstszy, kwaskowaty i bliższy wiejskiej śmietanie. Jogurt ten jadłam teraz głównie z owocami, a prawie wszędzie owocom towarzyszyły bakalie (najczęściej orzechy włoskie), dlatego gdy sama komponowałam swoje śniadanie w Atenach, dorzuciłam je do jogurtu. W Atenach też w ramach bufetu porannego odkryłam pudding ryżowy (ryż na mleku na zimno) na śniadanie i… jadłam go potem codziennie, czyli na trzy śniadania pod rząd (i obawiam się, że nieprędko by mi się znudził). Na swoje usprawiedliwienie mogę wyjaśnić, że porcje były bardzo skromne, więc za każdym razem towarzyszyły im inne dodatki.
Oczywiście na śniadanie musi być kawa. Z espresso z małym dodatkiem mleka nie było rano problemu, ale spróbowałam innych form, których dawno nie piłam. Jedną z nich było frappe, z którym wcześniej nie zawsze było mi po drodze, tzn. czasem mdło ;). Tym razem jednak piłam wersję straight, tzn. czarną i bez cukru, i jakoś to było właśnie to, czego potrzebowałam w upalne popołudnie, zwłaszcza w Atenach. Drugą była oczywiście kawa po grecku, z tygielka, w której zasmakowałam tak naprawdę w Turcji, a której nie piłam od Iranu. Próbowaliśmy jej w osławionej Mokka koło targu centralnego (o którym jeszcze tu napiszę, bo warto go odwiedzić), o której przeczytałam u Nakarmionej Stareckiej. Poprosiłam najbardziej nadąsaną kelnerkę świata o wersję słodzoną, tak jak zazwyczaj kiedyś piłam, i na szczęście była to taka „lekko słodka” wg Turków – w smaku w porządku, choć bez zachwytów. Chyba kiedyś ten sposób serwowania kawy smakował mi bardziej, a może lokalizacja/pora dnia była niewłaściwa? Jeśli się tam wybierzecie na ellinikos kafes, uważajcie, jak odstawiacie tygielek – nie posiada równego dna i bardzo łatwo go wywrócić ;).
Trzecia postać kawt była przypadkowym zaskoczeniem, bezpośrednio niezwiązanym z Grecją, tj. w pokoju na Sifnos był tzw. French press i kawa mielona. I tak o siódmej rano z telefonem w jednej ręce oraz czajnikiem w długiej zgłębiałam, co i jak. Faktem jest, że dawno, dawno temu moi rodzice mieli to urządzenie (dopóki nie stłukli dzbanka 😉 i zapamiętałam je nie najlepiej. Tymczasem niespodzianka, okazuje się, że w proporcjach wg pierwszego wyniku z wyszukiwarki wychodzi zupełnie mocna, esencjonalna kawa, w moim odczuciu zbliżona do tej z kawiarki. Jak to wyglądało, razem z otoczeniem, można zobaczyć w poście na IG:
https://www.instagram.com/p/ByPXNBEofq9/?utm_source=ig_web_copy_link
Wracając do konkretów, odtworzyłam po powrocie i jajecznicę z fetą, i ryż na mleku. Wyszło dobrze, więc z chęcią się podzielę poniżej.
Straptasada – jajecznica z fetą i pomidorami (2 porcje)
- pół dużego pomidora
- oliwa lub masło
- 4 jaja
- 60g fety (może być ser fetopodobny)
- łyżka świeżego oregano
- pieprz lub pul biber (lekko ostra papryka)
Pomidora posiekać w kostkę, krótko przesmażyć na średnim ogniu na niewielkiej ilości oliwy lub masła. Gdy zmięknie, dodać jajka, wymieszać, krótko przesmażyć; gdy masa zacznie się ścinać, dodać fetę i oregano, doprawić do smaku pieprzem/pul biber i smażyć dalej, aż konsystencja będzie taka, jak lubicie. Podawać od razu.
O ile straptasada to wynik mojego widzimisię, ryż na mleku bazuje na Nigelli przepisie na „pudding a la risotto” z How to eat. Autorka zakładała jedzenie go na ciepło, od razu po ugotowaniu, musiałam więc zweryfikować czas gotowania (czyt. go wydłużyć), bo ryż stygnąc wciąga płyn i twardnieje. U mnie są także nieco inne proporcje.
Ryż na mleku (pudding ryżowy) na zimno (4 małe porcje)
- 1 litr pełnego mleka
- szczypta wanilii
- ½ szklanki (85g) krótkoziarnistego ryżu
- 2 łyżki cukru
- łyżka masła
- opcjonalnie: łyżka gęstej śmietany lub śmietanki
- cynamon do podania
Podgrzać mleko niemal do zagotowania, zestawić z ognia i dodać wanilię. Przesmażyć masło z cukrem. Gdy się skarmelizuje, dodać ryż, przesmażyć, następnie (na średnim ogniu) powoli i po trochu dolewać mleko, stale mieszając, dodając kolejną porcję, gdy poprzednia się niemal wchłonie – jak przy risotto. Po ok. 20 minutach można się trochę zrelaksować i robić przerwy w mieszaniu, ale całe gotowanie potrwa do 40 minut. Ryż powinien być bardzo miękki, bardziej niż w risotto – ziarenka powinny rozpadać się w ustach. Cały płyn na koniec nie powinien być wchłonięty, tzn. masa powinna być nieco bardziej mokra niż risotto (lub coś w pół drogi między zupą mleczną a risotto). Zdjąć garnek z ognia i (opcjonalnie, ale polecam) wmieszać łyżkę śmietany. Przełożyć do czterech miseczek, przestudzić, następnie schłodzić w lodówce. Można od razu po przełożeniu do misek nakryć folią lub pergaminem, ale z mojego doświadczenia „skórka” na wierzchu i tak się zrobi. Przed podaniem posypać cynamonem. Najlepiej smakuje z dodatkiem owoców. W opcji deserowej można skropić syropem lub dodać dżem.
* Jako anegdota: po 4 dniach na Sifnos wróciliśmy wieczornym promem do Aten. Ze względu na wietrzną pogodę/wzburzone morze był to mocno opóźniony prom nocny ;). O ok. 4 nad ranem portier w stołecznym hotelu prowadził nas do pokoju i mimo pory, próbował po drodze uprawiać tzw. small talk, pytając np. czy to nasz pierwszy pobyt w Grecji. Spytał więc ze znaczącym uśmiechem: „Byliście już wcześniej na greckich wyspach? Mykonos, Santorini…?”. Ja osowiale, bo po małej ilości snu i kilku godzinach morskiej huśtawki na dwóch awiomarinach: „Nie, na Syros, Tinos i Iraklii oraz Krecie”. Pan, zdumiony, już bez uśmiechu: „Iraklii…? Może chodzi o Heraklion na Krecie?”. Ja: „Nie, Iraklię, małą Cykladę”, czym go niestety skutecznie speszyłam.
** Żołądek to inna sprawa, o czym świadczy choćby ww. ryż – ale o tym następnym razem ;).