Gdy jakiś czas temu czytałam relację Gospodarnej Narzeczonej z Butchery and Wine, pomyślałam sobie, że knajpa specjalizująca się w dobrej wołowinie, z krótką kartą dań, inspirująca się kuchnią brytyjską (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), to coś dla mnie. Już miałam się wybrać, ale kilka dni przed terminem restauracja została ogłoszona Knajpą Roku i, wyobrażając sobie tłumy, ew. problemy z obsługą itd., zrezygnowałam z wizyty. Kolejna okazja nadarzyła się tydzień temu. W upalny sobotni wieczór, z okazji weekendu w stolicy, zaszliśmy na Żurawią. Restauracja była dość pełna, było także sporo cudzoziemców (pozostałości Euro?). Lokal nieduży, prosto urządzony, z widokiem na kuchnię. Na ścianie wykres ze ściągawką, co się zamawia 😉 (patrz: zdjęcie).
Przy stolikach na podeście, gdzie siedzieliśmy, biblioteczka kulinarna w języku angielskim (niektóre pozycje te same, co na moich półkach, np. River Cottage Everyday). Zamówiliśmy po kieliszku prosecco (przyzwoitego i w dobrej temperaturze) i wybraliśmy – z rzeczywiście jednokartkowego menu nie dla wegetarian – dania: dla mnie gazpacho buraczane i stek New York z polskiej wołowiny, dla M – tatar i Rib Eye z wołowiny australijskiej. Pierwszy raz zamawiając stek wiedziałam, że jeśli powiem, że ma być krwisty, taki będzie (ale nie spodziewałam się, że kelner doprecyzuje, czy słabo wysmażony oznacza krwisty jak w rare, czy może etap wcześniejszy, tj. blue).
Gazpacho buraczane było fantastyczne – słodko-octowe w smaku, gęste, ozdobione jadalnymi kwiatami i żelkami z – podobno – wódką, z kulką schłodzonego awokado pośrodku. Tatar M był jego zdaniem „w porządku”; mnie przeszkadzał wyrazisty olej (rzepakowy?), którym skropione zostało mięso, i którego smak dominował.
Stek spełnił moje wymagania: krwisty, soczysty, dobrze doprawiony, z polskiej wołowiny… która bardziej mi smakowała niż australijska na talerzu obok ;). Przy okazji steku M zastanawialiśmy się, czy to rare nie podpada jednak pod blue… Kolację w duchu londyńskiego gastropubu zakończył deser rodem z Wimbledonu, tj. truskawki ze śmietaną. Do posiłku piliśmy także wodę (która przyszła w butelce, jak widać na poniższym zdjęciu) oraz burgunda na kieliszki, który niestety był nieco za ciepły.
Plusy: oryginalny profil restauracji; brak zadęcia czy pretensjonalności, mimo popularności i otrzymanych wyróżnień; smaczne, prosta i konsekwentna kuchnia (przy czym na wyróżnienie imho zasługuje gazpacho); poprawna, choć nie wybitna obsługa; bardzo dobre, świeże pieczywo (jakby nawet coś wspólnego z zakwasem lub dłużej fermentującym zaczynem miało wspólnego?).
Minusy: wspomniane wyżej za ciepłe wino i dyskusyjne doprawienie tatara (choć zdaję sobie sprawę, że to wbrew pozorom niełatwe danie, które trudno przygotować zupełnie pod smak klienta – dlatego niektóre restauracje zostawiają doprawienie całkowicie w gestii jedzącego), a także… znów nijaka, mdła muzyka, jak z poczekalni, lotniska czy supermarketu. Innymi słowy, jeśli jeszcze raz usłyszę w restauracji Michaela Buble, zacznę krzyczeć (bo na razie tylko zgrzytam zębami i jęczę).
Podczas weekendu stołecznego zjedliśmy także śniadanie w Bułkę przez Bibułkę, kawiarni przy ul. Puławskiej. Byłam w niej wcześniej raz na babskim spotkaniu i szłam nastawiona trochę nieufnie, doszły mnie bowiem słuchy, że to „trendne miejsce”. Może i jest, na szczęście jednak chyba niespecjalnie to lokalowi zaszkodziło; obsługa jest sympatyczna, lemoniada pyszna, śniadania sycące, krzesła zaś w moim ulubionym niebieskim kolorze ;).
Poza śniadaniami (np. jajecznica czy bajgle) Bułka oferuje treściwe kanapki czy sałatki, kawy czy wino. Zajadając można przejrzeć np. Jamie Magazine. Plus także za miskę z wodą dla psów przed wejściem czy tablicę w toalecie (i kredki przy kranie, by każdy, kto ma na to ochotę, mógł się po(d)pisać* ;).
Mam tylko nadzieję, że właściciele kawiarni rozważą zamontowanie albo klimatyzacji, albo ciemnych rolet na okna, bo przy tak dużych szybach, przy temp. powyżej 30 st. i pełnym słońcu na zewnątrz, w środku robi się coś w rodzaju szklarni, w której trudno dłużej wytrzymać.
* Kto warszawskich nastolatków z lat 90-tych pamięta ścianę w sklepie Vabank?