Gdy wiosną cztery lata temu mokłam w Rzymie, myślałam sobie, że chciałabym kiedyś zobaczyć to miasto latem – gdy ulice są nagrzane słońcem, w zaułkach wystawione restauracyjne stoliki, zaś człowiek narzeka tylko na ew. upał, nie przemoczone buty. Tak się złożyło, że udało mi się spędzić miniony tydzień w Wiecznym Mieście – dokładnie takim, jak sobie wyobrażałam (no dobrze, gdy wyjeżdżałam, padał deszcz ;).
Nie przewidziałam tylko jednego – tego, że sierpień, a zwłaszcza jego druga połowa, to sezon ogórkowy. Włosi wyjeżdżają na wakacje, co druga restauracja/sklep jest zamknięta „z powodu ferii”. Z tego powodu nie mogłam np. wrócić do Armando Al Pantheon, o której wspominałam, zaś po pocałowaniu klamki knajpki niedaleko Villa Borghese, szukając miejsca na zjedzenie kolacji, zupełnie przypadkiem odkryłam perełkę restauracyjną, o której opowiem następnym razem. Sierpień to także powód, dla którego wycieczka do Frascati skończyła się zaimprowizowanym, ale bardzo przyjemnym (i chyba nielegalnym…) piknikiem.
Frascati bowiem słynie nie tylko z białego wina, ale i porchetty, sprzedawanej przy rynku w specjalnych budkach. Wiele osób urządza sobie kulinarne wycieczki, mające za cel zakup wędliny i ew. dodatków na straganie i późniejszą konsumpcję w tzw. cantina w okolicznych uliczkach, wyznających zasadę „jedzenie wasze, wino nasze” (dokładnie opisano to na tym blogu). Wino – tzn. młode i lokalne, czyli właśnie Frascati. Cóż, do rynku z budkami trafiłam, ale wszystkie budki (mimo „właściwej” pory – ok. 13) były zamknięte na głucho, „bo sierpień” – i faktycznie, turystów było jak na lekarstwo. Poszliśmy więc od otwartych delikatesów, zakupiliśmy to i owo, i ruszyliśmy w kierunku Villa Aldobrandini. Kierowaliśmy się mapą i z rzadka (ach, ci Włosi…) rozsianymi drogowskazami, i w końcu doszliśmy do otwartej bramy, przez którą widać było willę i otaczające ją ogrody. Brama oznaczona była co prawda jako „wjazd prywatny”, uznaliśmy jednak, że pieszych to nie dotyczy, a innego wejścia nie było widać. Później znaleźliśmy właściwe (?) wejście – bramę u stóp ogrodów, zamkniętą na głucho. Gdybyśmy do niej najpierw trafili, uznalibyśmy (pewnie słusznie), że ogrody są zamknięte, i zjedli nasz piknik na miejskim skwerku. Tymczasem rozłożyliśmy nasz prowiant na ocienionym murku przy nieczynnej fontannie u stóp willi; było cicho, upalnie i cykały cykady. Nikt nas nie przeganiał, ba – nikogo nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy ;). Tak wygląda willa od strony miasta (z przodu właściwa, tj. zamknięta brama) i nasza fontanna:
A oto składniki pikniku:
Jak widać, piliśmy Frascati (niestety trochę zbyt się ogrzało po drodze, ale w końcu to warunki polowe ;), a jedliśmy pikantne zielone oliwki, pizzę na zimno, pomidory, karczochy w oleju, mleczną i miękką mozzarellę bufala i lekko ostry ser dojrzewający (prawdopodobnie kozi). Wszystko pyszne, a okoliczności tylko dodawały posiłkowi uroku. Warto dodać, że i w samym Rzymie łatwo skompletować składniki takiego pikniku: antipasti na wagę sprzedaje się i w supermarketach, a nikt nie będzie się bardzo krzywił na prośby o cztery karczochy czy dwa plastry marynowanego bakłażana, wypowiedziane łamaną włoszczyzną ;). Inną opcją czegoś a la piknik, z której raz korzystaliśmy też już w warunkach miejskich, jest aperitivo z zimnym bufetem wliczonym w cenę dowolnego drinku/napoju (cena łączna to ok. 6-10 EUR, w zależności od lokalizacji – tzn. odległości of głównych atrakcji turystycznych, serwowane od ok. 18 do ok. 20).
CDN…