Trzy dni w Holandii

Holandia – myślałam – to kanały i rowery. „Z grubsza jak Belgia: Brugia czy Gandawa, tylko może trochę inna architektura”. Po niecałych trzech dniach spędzonych w Utrechcie i Delft mam ochotę powiedzieć „kanały kanałami, rowery rowerami, ale jednak jakoś… inaczej”. Może się mylę, ale tym, co najbardziej mi się podobało w tych dwóch miastach była zrelaksowana, swobodna atmosfera. Ludzie sprawiają wrażenie, że się nie spieszą (i zresztą obsługa w sklepach czy restauracjach jest często wolniejsza, o czym niżej), są przy tym bardzo mili (jak to ujął M, „milsi niż standard”). Utrecht jest miastem uniwersyteckim, więc oczywiście wszędzie widzi się wiele młodych osób, ale poza tym na ulicach jest sporo dzieci: na rowerach, w wózkach czy cargo bike’ach rodziców, a także starszych osób, w tym młodzieżowo i często ciekawie ubranych pań z niefarbowanymi, siwymi włosami… i tak, jeszcze w temacie rowerów, w dzień powszedni ok. 8:30 czasem trzeba długo czekać na możliwość przejścia na drugą stronę ulicy, aż ustanie ruch na jezdni. Ten na dwóch kółkach ;). W praktyce łatwo wtopić się między mieszkańców i spędzić cały dzień chodząc po parkach, średniowiecznych uliczkach, zaglądając do prywatnych domów (co jest wyjątkowo łatwe ze względu na rozmiar okien), wracając na starówkę i siadając z piwem czy kawą w jednej z licznych kawiarni, najlepiej przy stoliku na zewnątrz, niezależnie od temperatury, bo Holendrzy zdają się być nieźle zahartowani. Podsumowując: wiem, że to teoretycznie Duńczycy słyną z hygge (sztuki dobrego życia, w dowolnym tłumaczeniu), ale… Może to po prostu zaraźliwe ;).

Trzy dni w Holandii

Trzy dni w Holandii

Trzy dni w Holandii

A poza kanałami i rowerami, widoczki na komputerze i w mojej głowie: łyski na kanałach, dużo zieleni (i wszechobecna jarzębina), secesyjne kamienice i słynne wielkie okna parterowe. W moich wspomnieniach są także muzea, bo przez trzy dni byłam w pięciu ;), w tym w manufakturę porcelany w Delft i Kastel de Haar w okolicy Utrechtu, albo „zamku Rothschildów”. Gratka dla fanów pałaców, do których się nie zaliczam, a jednak zwiedziłam posiadłość z przyjemnością. Jednym powodem mógł być ładny teren wokół zamku i piękny słoneczny dzień, ale drugim raczej coś, co zauważył M: że dzięki np. nałogowemu oglądaniu Opactwa Downton i tym podobnych produkcji inaczej patrzymy na prywatne domy arystokracji, które jeszcze do stosunkowo niedawna były zamieszkane i „normalnie” używane. Uwaga: więcej zdjęć z wycieczki zamieściłam „na żywo” dwa tygodnie temu na Instagramie.

Trzy dni w Holandii

Trzy dni w Holandii

Trzy dni w Holandii

Spożywczo liczyłam na powtórkę z Brugii (którą zapamiętałam bdb zwłaszcza ze względu na ryby/owoce morza jedzone codziennie), jednak Holandia okazała się nieco inna. Być może to kwestia pory roku (zimny listopad a nie ciepły kwiecień), ale najlepiej z pobytu zapamiętam… zapach potraw smażonych na głębokim tłuszczu. Następnym razem będę wiedziała, że gdy zachce mi się świeżego, skądinąd b. smacznego kibbeling z frytkami, tj. lokalnej wersji fish & chips podanej z sosem (czy też sosami – np. ravigotte, majonezowo-octowym z kaparami), to o ile nie będziemy wyjątkowo wyposzczeni, rozsądnie będzie zamówić jedną porcję na spółkę, bo wtedy prawdopodobnie wszystko damy radę zjeść ;). Smażone są także tradycyjne krokiety, serwowane zazwyczaj na pieczywie, jako alternatywa dla kanapek i… szczerze mówią myślę, że podpadają pod to, co Brytyjczycy nazywają acquired taste ;).

Trzy dni w Holandii

Udało nam się jednak zaliczyć udaną kolację w Heron, o którym wyczytałam na całkiem przydatnej stronie Explore Utrecht (polecam też konto na Instagramie). Restauracja działa od dopiero paru miesięcy, położona jest blisko centrum Utrechtu, ale jednak poza ścisłą starówką, w cichej uliczce wśród domów mieszkalnych… czyt. raczej trzeba o niej wiedzieć, by trafić. A jednak gdy wychodziliśmy, było prawie pełno.

Menu – jak we wszystkich miejscach, gdzie jedliśmy – było tylko po niderlandzku. Kelner zostawił nas na kilka minut z kartą, byśmy korzystając ze znajomości kilku języków europejskich domyślili się ile damy radę. Udało się mniej więcej z połową, bo np. to, że pompon (pompoen dokładnie) to dynia, sami nie wpadliśmy ;). Dużym plusem była dla mnie część pt. „piąta ćwiartka” (dosłownie) z podrobami, konkretnie tym razem szpikiem i racicami. Ogólnie kuchnię można podsumować „sezonowo i lokalnie”, za co kolejny plus.

Trzy dni w Holandii

Warto zapisać, co zjedliśmy po kolei, bo dania były nietypowe:

amuse bouche: krem z bakłażanów, „własnoręcznie przygotowany latem” przez ekipę Heron, podany z chrupką, prażoną kaszą gryczaną (wciąż myślę, jak ją odtworzyć), chleb na sodzie i smarowidło: mus jabłkowy na wieprzowinie (smaczny i dla osób, które, jak ja, raczej unikają smalcu, też coś do zapamiętania na użytek domowy). Rozbroił mnie właściciel, który na początku nas obsługiwał – gdy powiedziałam, że „ta posypka z kaszy jest świetna”, uśmiechnął się bardzo szeroko: „Tak, wiem”.

– przystawki: bulion rybny dla M (bardzo esencjonalny, z dużym dodatkiem wędzonej ryby) oraz dla mnie trzy głęboko smażone (tak, tak, tu też, tylko cicho westchnęłam na widok talerza 😉 lokalne ostrygi z ciekawą wariacją nt. ravigotte, z dodatkiem wodorostów;

– dania główne: M gołąbek jumbo z kapusty włoskiej nadziewany wątróbką drobiową oraz dla mnie (najsłabsze w całym zestawieniu) danie wege: dynia z serem kozim i czerwoną kapustą, gdzie było po prostu za dużo dyni.

Cała kolacja trwała całkiem długo, bo obsługa nie działa w pospiechu, co jednak wydaje mi się (po jeszcze paru restauracjach w Utrechcie) lokalnym standardem i pasuje do ogólnej zrelaksowanej atmosfery. Heron to miejsce do którego chętnie bym wróciła, gdyby jeszcze kiedyś było mi po drodze.

Z innych plusów kulinarnych: przywiozłam smaczny ser (kozi, dwuletni) z Delft ze sklepu Henri Willig, i wypróbowałam parę dobrych lokalnych piw. W Utrechcie też nie ma najmniejszego problemu ze znalezieniem źródła dobrej kawy (łatwiej moim zdaniem niż w Brugii), a koleżanka mnie zapewniała, że to zresztą holenderski standard. Nie byłam jednak w żadnej knajpie surinamskiej, nie spróbowałam prawdziwych speculoos, loempia czy paru innych rzeczy… po prostu jest powód, żeby wrócić ;).

Trzy dni w Holandii

Zapisz