Pisałam jakiś czas temu, że dostałam The French Kitchen Joanne Harris i Fran Warde na urodziny. Zbierałam się długo, by o niej napisać, miało być w kontraście z The Gastronomy of Italy Anny del Conte. Jednak The French kitchen, w przeciwieństwie do książki del Conte, jest ze mną na wakacjach, korzystam z niej aktywnie, mam kilka skolejkowanych „dzieł” do pokazania, więc najwyższy czas przedstawić źródło inspiracji.
Kiedyś wydawało mi się, że zdjęcia nie są aż tak istotne w książce kucharskiej. Korzystam w końcu z wielu przepisów bez zdjęć, a wiele książek nawet jeśli je posiada, to nie do każdego przepisu. A jednak: zdjęcia w The French kitchen mogę oglądać na okrągło. Są kolorowe, apetyczne i, co ciekawe, przedstawiają nie tylko potrawy z przepisów, ale scenki z życia codziennego we Francji: chłopca niosącego bagietki, stare naczynia kuchenne, ogród w słońcu czy stragan owocowy. Niestety, nie obejdzie się bez negatywnych porównań z Gastronomy of Italy: choć karta tytułowa i sama okładka książki (czyt. zdjęcie innego fotografa) świadczą inaczej, zdjęcia wewnątrz skądinąd monumentalnego (rozmiarów albumowych) dzieła del Conte wyglądają na zrobione w głębokich latach 80-ych, w stylu „(bardzo) martwa natura”, co zniechęca do zapoznawania się z treścią. W przypadku książki Harris i Warde nie tylko chce się biec do kuchni, ale także (czy może przede wszystkim?) wsiąść do samolotu czy samochodu i udać się do krainy (zdaniem niektórych, i może moim także) najlepszej kuchni na świecie. Nie możemy podróżować? Można przenieść trochę Francji na talerz.
Tyle na temat wrażeń wizualnych. Jeśli chodzi o same przepisy – narratorką wydaje się być Joanne Harris, najbardziej znana jako autorka Czekolady. Czytelnicy jej książek wiedzą, jak często na miejsce akcji wybiera Francję, i nic dziwnego – stamtąd pochodzi jej matka i tam Joanna spędziła sporo czasu, zwłaszcza jako dziecko. Fran Warde, jako szefowa kuchni z zawodu, zapewniła pomoc merytoryczną. Wypróbowałam na razie ok. 4 przepisów, wszystkie z bardzo zadowalającymi rezultatami. Większość jest stosunkowo prosta, z łatwo dostępnych składników, jest sporo przepisów bezmięsnych (mąż i córka Harris są wegetarianami), i gdy udaje mi się oderwać od zdjęć starych niebieskich citroenów czy domków porośniętych bluszczem, przy niemal każdym przepisie wołam: „O, to może być dobre”. Jedynym „ale” jest pewna niefrasobliwość przy przekazywaniu technicznych aspektów przyrządzania potraw: drożdże są albo w przedziwnych (ogromnych – 15 g na 250 g mąki!) ilościach jak na zalecone suche, więc podejrzewam, że miały może być świeże, albo nie jest w ogóle określone, o jaki typ drożdży chodzi, ilości mięsa w stosunku do przewidzianej liczby jedzących są niekiedy podejrzanie małe, a przy kolejnym, podobnym przepisie gwałtownie wzrastają, itd. Ponieważ ogólnie rzecz biorąc bardzo, bardzo podoba mi się ta książka i w planach mam nabycie The French Market, ww. feler położyłam na karb pisarskiego roztrzepania, a czytelnikom radzę to po prostu wziąć pod uwagę przy lekturze i czytać z tzw. pomyślunkiem. Bo samą lekturę polecam tak, jak napisano na okładce: miłośnikom jedzenia i Francji.