Cafe Muzeum

Zawsze pod choinką znajdowałam książki. Od paru lat są one często mniej lub bardziej kulinarne. W tym roku było to m.in. Cafe Muzeum Roberta Makłowicza, które przeczytałam prawie od razu po Świętach i o którym chciałam dziś napisać.

Po pierwsze, jest to książka raczej mniej niż bardziej kulinarna. Właściwie jest to zbiór felietonów podróżniczo-kulinarnych z tłem historycznym. Makłowicz lubi gawędzić – jeśli ktoś czytał np. jego i Piotra Bikonta Dialogi języka z podniebieniem, wie mniej więcej, czego się spodziewać. Dialogi jednak są bardziej niż mniej kulinarne oraz towarzyszą im przepisy (w Cafe Muzeum nie znajdziemy ani jednego).

O jakich podróżach więc mówimy? Na teren byłych Austro-Węgier, oczywiście (bo że autor ma CK feblik, powszechnie wiadomo), ze szczególnym uwzględnieniem Węgier (znów nic nowego), Austrii, Chorwacji i Rumunii. We wszystkich wspomnieniach i opisach podkreślana jest wieloetniczność Europy Środkowej, wzajemne przenikanie się wpływów politycznych, kulturalnych i – oczywiście – kulinarnych. Te wszystkie „oczywiście” sprowadzają się do tego, że, po drugie, to raczej książka dla fanów Roberta Makłowicza. Mam tu na myśli fanów jego stylu narracji i przynajmniej częściowo poglądów (także politycznych – są, a jakże), gdyż wyraża je w sposób na tyle autorytarny, że osoby mające inne zdanie mogą mieć problemy z lekturą. Ja na szczęście i lubię dygresyjne wspomnienia z podróży, i często się z panem RM zgadzam (poza niechęcią do Francuzów i Paryża*). Podzielam opinię ze str. 25, tłumaczącą tytuł dzieła, że „zwiedzanie wiedeńskich kawiarni to doskonałe rozwiązanie dla każdego, kto pragnie obcować z historią i kulturą, lecz dość ma chwilowo muzeów w najbardziej ortodoksyjnej, niestety najczęściej występującej formie”. Książkę czytało mi się zatem szybko, gładko i przeważnie przyjemnie; o Siedmiogrodzie oraz nieudanym świniobiciu przeczytałam z prawdziwą ciekawością, niejednokrotnie śmiałam się także na głos.

Nie może być jednak bez pewnych „ale”. Otóż od pierwszych stron miałam wrażenie, że jest to lektura mocno zakrapiana, a im dalej, tym bardziej. Ba, alkoholu jakoś było więcej na dowolnej stronie niż jedzenia, a wolałabym jednak odwrotne proporcje (tak w lekturze, jak i w życiu ;). Tak więc choć im dalej, tym różnorodniej jeśli chodzi o gatunki alkoholu, tym tęskniej ja wypatrywałam wzmianek o daniach regionalnych. W ostatnim rodziale zaś przeczytałam fragment, który mnie zniesmaczył. Można powiedzieć, że nadużywanie procentów przez autora jest jego sprawą (podobnie jak często deklarowane w książce palenie papierosów) i może i było nią, dopóki nie opisał szczegółowo jak to „rozsądnie  (sic!) pił i prowadził” podczas chorwackich wakacji. Nie jestem abstynentką ani świętoszką, ale pisanie takich rzeczy uważam za po prostu nieodpowiedzialne, i licentia poetica tu nic nie tłumaczy. Warto dodać, że owo „rozsądnie” nie oznaczało jednej lampki wina podczas czterogodzinnego posiłku.

Czy książkę polecam? Myślę, że może się spodobać szerszemu gronu odbiorców, niż tylko miłośnicy jedzenia, ale zarazem styl i treść będą dla wielu osób trudne do przyjęcia. Gdybyście chcieli komuś sprezentować, upewnijcie się, że książka trafi w ich gust. Wegetarianom, miłośnikom zdrowego stylu życia oraz wyborcom pewnej partii prawicowej raczej się nie spodoba. Wydaje mi się natomiast, że mój teść, któremu kilkakrotnie podarowałam książki Jeremiego Clarksona, mógłby się całkiem dobrze bawić podczas lektury.

* Ale już wyższość pierzyn austriackich nad prześcieradełkiem przytrzaśniętym w nogach łożka kocem podzielam (choć to moje doświadczenie włoskie i belgijskie, nie francuskie).