W czasach, kiedy M nie cierpiał na łososiowstręt, często jadaliśmy moją ulubioną rybę pieczoną pod pierzynką – najczęściej z chrzanu zmieszanego ze startym masłem, wg. Agnieszki Kręglickiej (Wysokie Obcasy sprzed paru lat), i ten wariant bardzo polecam, lub też z pesto. Ponieważ znalazłam steki z łososia w zamrażarce, a M wyraził zgodę na zjedzenie, postanowiłam przypomnieć stary przebój. Można oczywiście użyć pesto ze słoika, ja tym razem zrobiłam sama.
Pesto: tłuczemy w moździerzu do uzyskania pasty: sporą garść liści bazylii ze szczyptą soli, 1 ząbkiem czosnku, kapką oliwy, odrobiną startego parmezanu i orzechów – powinny być piniole, ale nie miałam i zastąpiłam płatkami migdałowymi. Dodatki modyfikować i zwiększać wg. potrzeb, można dodać np. sok z cytryny.
Ryba: steki z łososia myjemy, osuszamy, umieszczamy w naczyniu żaroodpornym, smarujemy po wierzchu pesto. Na to kładziemy po małym kawałku masła (ok. 1/2 łyżeczki starczy) na każdy stek, na maśle umieszczamy plasterek cytryny. Zakrywamy folią, pieczemy 20 min. pod przykryciem w 200 st., odkrywamy i pieczemy dalsze 15-20 min w zależności od wielkości steków. Można pod koniec przełożyć steki bliżej grzałki, by pierzynka się przypiekła.
Do tego miałam ochotę na coś zielonego i pasującego do ryby. Moja babcia po kądzieli często serwowała surówkę z ogórków pokrojonych w plasterki, doprawionych octem z cukrem. Zrobiłam coś podobnego, ale ogórka starłam za pomocą obieraczki do warzyw w cienkie plasterki/wstążki, a sos zrobiłam z odrobiny wasabi (ilości dowolne, u mnie kleks wielkości zielonego groszku szt. 1) wymieszanego z paroma łyżeczkami octu ryżowego 3% i cukru (tyle samo, co octu).
Epilog: M pytał, czemu surówki tak mało, a ryba jak na łososia była podobno całkiem dobra 😉