To był eksperyment, a ponieważ się całkiem udał, chwalę się. Przez curry rozumiem łagodną mieszankę przypraw, taką, jaką u nas najczęściej się spotyka.
Ciasto: normalne nie słodkie, 200 g mąki/100 g zimnego tłuszczu (najlepiej 1/2 roślinnego twardego, reszta masła – tu miałam samo masło)/szczypta soli, dwie szczypty curry – na okruszki, połączyć za pomocą zimnej wody z odrobiną soku z cytryny; przyprawy wysuszają ciasto, lepiej mieć nawet minimalnie wilgotniejsze, żeby za bardzo nie stwardniało (jak moje; musiałam je potem potraktować dość brutalnie i chyba niezgodnie ze sztuką wyrabiania kruchego :). Schłodzić (co najmniej 20 min), wyłożyć tartownicę (moja 27 cm), schłodzić ok. 30 min z fasolkami, jeśli ktoś, jak ja, chce piec na ślepo. Podpiec 10 min na ślepo (z fasolkami, jeśli ktoś nie chce się bawić, to tylko nakłute) i dalsze 10 min (odkryte, jeśli z fasolkami) w 200 st.
Farsz: zeszklić 2 cebule i białą część dymki na odrobinie oliwy + sól i curry, zmiękczyć, odstawić. Lekko zmiksować/roztrzepać: ok. 90 ml śmietanki, 2 żółtka, zieloną część dymki posiekaną, 2 piri piri ze słoika posiekane (lub 1-2 małe świeże chilli, bez pestek), ok. ¼ łyżeczki curry. Dodać do 2 puszek tuńczyka w sosie własnym (osączone). Doprawić do smaku solą i pieprzem, ew. trochę więcej chilli i curry. Na podpieczony spód wyłożyć cebulę, na to sos, na to liście pietruszki, na to odrobinę startego sera (u mnie zupełnie z innej bajki – pecorino). Piec 25 min w 180 st.
A z resztki ciasta zrobiłam mini pierożek, nadziany dżemem cebulowym i odrobiną sera żółtego, pieczony ok. 13-15 min w 180 st. Też przyjemne, a najlepiej by było: tarteletki, ser pleśniowy, tymianek i dżem cebulowy… I do takich tarteletek ciasto z dodatkiem tymianku w środku – a może rozmarynu? Trzeba wypróbować.