Wróciliśmy. Łącznie, z postojami mniej lub bardziej koniecznymi, w śniegu i zamieciach – prawie 4 h. Bica już pomiaukiwała w transporterze, co wywołało niepokój wśród dwunogów, albo, jak pisze T. Pratchett, kleksów – pomiaukiwanie w transporterze w czasie jazdy zazwyczaj poprzedza chęć skorzystania z kuwety. Której w transporterze nie ma. Na szczęście kot wytrzymał i obyło się bez atrakcji pt. mycie kuwety na poboczu/w zaspie śnieżnej.
I tak przez najbliższy kwartał Bica będzie znów kotem niewychodzącym, czyli "indorem" (od indoor, wewnątrz/w domu). A uwielbia wychodzić. Miałam duże wątpliwości zanim pierwszy raz ją wypuściliśmy na działce, jednak gdy zobaczyłam, jak jest szczęśliwa, jak biega, jak przynosi zabawki martwe (niestety) lub jeszcze żywe (kolejne niestety)… i jak się cieszy, jak wraca, a wraca regularnie po najpóźniej 4 h wędrówki (w lecie, w chłodniejszej pogodzie melduje się znacznie szybciej). Nigdy też nie przytula się tak chętnie i dobrowolnie jak wieczorem, na Mazurach. Warunki do wypuszczania kota są stosunkowo dobre, bo droga – gruntowa, poza szczytem letnim raczej mało używana – nie jest przy samym domu, sąsiadów jest niewielu i nie bardzo blisko, psów – jak na wieś – nie ma wielu… Co nie zmienia faktu, że oddycham trochę spokojniej, gdy jest w domu. Dopóki nie widzę pyszczka przyciśniętego do szyby… i, jak śpiewa Sting, "if you love someone/set them free" (jeśli kogoś kochasz, uwolnij go).
W Warszawie nie ma jak wychodzić (blok, 6 piętro, centrum miasta). Więc przez te parę tygodni w roku, boję się, ale kocham i wypuszczam.