Pewnie już nie spodziewaliście się zobaczyć tu jakiś wpis? Sama się niespecjalnie tego spodziewałam 😉. Dość długo liczyłam na to, że uda mi się zdobyć obiekt fotograficzny do makkgoli, bo jedyne estetyczne zdjęcie jakie mam, pokazuje napój nieprawidłowo pity, bo niezmieszany. Niestety jak w końcu udało mi się go kupić w Polsce, to o zdjęciu zapomniałam 😉, więc opis będzie bardziej słowny.
Zacznijmy jednak od bezalkoholowych. Po pierwsze, ani razu podczas pobytu nie kupiłam wody, bo kranowa jest bardzo dobra i we wszystkich miejscach gastronomicznych dzbanki/bidony z woda są dostępne bez ograniczeń i za darmo (jak na Islandii, można powiedzieć 😉).
Po drugie: po powrocie z Korei koleżanka spytała, czy można tam wypić sensowną kawę. Miny musieliśmy mieć dziwne, bo kawiarni specialty jest zatrzęsienie – w Seulu do tego stopnia, że kilka lokali potrafi egzystować obok siebie na ulicy, czasem nawet w czymś w rodzaju ciągu. Są też popularne sieciówki. Napoje z lodem są na tyle powszechne, także na wynos, że czasem sklepy wystawiają przed wejście stojaczek a la kratka na napoje (butelka lub kubek do odbioru przy wyjściu), a z lektury Cool po koreańsku Euny Hong wywnioskowałam, że jeszcze jakieś 12 lat temu kupowanie kawy itd. na wynos i picie jej np. na ulicy było rzadko praktykowane, jako niezgodne z etykietą.
Do bardziej nietypowych miejsc z dobrą kawą zaliczyłabym bibliotekę w centrum handlowym Coex i tamtejszą Arabicę. W minimalistycznym, sterylnie białym wnętrzu (trochę laboratorium) trzeba swoje odstać w kolejce z numerkiem w ręku, domyślić się, że wywołano właśnie twój numer 😉 i wreszcie wypić naprawdę świetną, bardzo mocną kawę. Co ciekawe, kawa to jedyny serwowany napój, jedzenia również nie przewidziano. Innym zaskakującym miejscem był namiocik koło świątyni Bonguensa, z ręcznym ekspresem, gdzie można było wypić przyzwoite cappuccino (trochę może tylko dla mnie za duże) w atrakcyjnej jak na Koreę (a i Polskę obecnie) cenie, jednocześnie słuchając śpiewów buddyjskich. Wreszcie jadąc z naszego hanoku/skansenu w kierunku Seoraksan i Sokcho, kawałek za Andong trafiliśmy do miejsca (Cafe Tarry) co prawda przy drodze, ale mimo to obiektywnie 'pośrodku niczego’ – z kawą, którą widzicie na głównym zdjęciu u góry wpisu, winylami oraz… kotkiem, którego można podglądać na instagramowym koncie kawiarni.
Jeśli jednak Korea kojarzy Wam się raczej z herbatą – macie rację 😉. W Seulu poszliśmy do herbaciarni Cha Teul, poleconej przez Beę z Rajskich Jabłek, i było to wspaniałe doznanie – całościowe, nie tylko smakowe. My dotarliśmy, zgodnie z zaleceniami, na miejsce jeszcze przed otwarciem herbaciarni, a i wtedy ustawiliśmy się w (krótkiej jeszcze) kolejce. Po kilkunastu minutach zaprowadzono nas (po obowiązkowym zdjęciu butów) do stolika w czymś rodzaju alkowy, otwartej z jednej strony na uliczkę poniżej i delikatnie siąpiący deszcz (który zupełnie nie przeszkadzał – wręcz podkreślał klimat miejsca); na wprost widzieliśmy wewnętrzny mini-dziedziniec i oszkloną salę po drugiej stronie. Z bogatego menu herbat M wybrał ‘po prostu’ zieloną, ja pigwową, zdecydowaliśmy się też na ryżowe słodycze. Nie mam doświadczenia czy rytuał nalewania herbaty, który potem nastąpił, był klasyczny, ale na pewno samo oglądanie go było relaksujące (kelnerka objaśniała wszystko co najwyżej półgłosem, ale ściszony głos mam wrażenie był jednym z cech charakterystycznych obsługi). Szybko odkryliśmy, że zielona herbata może być znacznie delikatniejsza i smaczniejsza, niż sądziłam. Zasadniczo jedyne, co bym zmieniła, to muzyka (bezosobowy muzak), ale i tak wyszliśmy zachwyceni (i nieco zaskoczeni długością kolejki przed wejściem, tzn. w między czasie się rozrosła). Potem wszystkim zainteresowanym Cha Teul polecałam, ale niestety się doczytałam, że wiosną minionego roku zmienił się właściciel lokalu, i jeśli herbaciarnia wciąż będzie istniała, formuła i doświadczenie mogą być inne (a szkoda).
Z herbatą kolejny raz zetknęliśmy się parę dni później, w dość eleganckiej restauracji hotelowej, w której zamiast wody nalano nam herbatę. Powąchaliśmy czarki i M zmarszczył nos: “To chyba nie jest zielona herbata…?”. Ja: “Może to ta słynna jęczmienna!”, albowiem wg przewodnika Lonely Planet “boricha jest wszechobecna”. No cóż, przez dwa tygodnie jedzenia w bardzo różnych miejscach i spania w kilku hotelach (i skansenie) na herbatę jęczmienną trafiliśmy całe dwa razy: poza ww. sytuacją dostaliśmy ją (również zamiast wody), ale dla odmiany na zimno, w hotelu a la oldskulowy ośrodek wczasowy w Chungpong (patrz zdjęcie na lewo). Ta wszechobecność jest więc raczej wybiórcza :), niemniej napój mi posmakował, a ponieważ niemądrze nie zaopatrzyłam się przed wyjazdem, po powrocie zabawiłam się w zrób-to-sam, o czym niżej. Udało mi się również po roku kupić japońską mugichę, smaczną, ale moim zdaniem dużo mocniej paloną od koreańskiej (co widać nawet po kolorze). Do tradycyjnych śniadań w hanoku dostaliśmy natomiast najpierw dzbanek herbaty zielonej, potem wyraźnie mniejszy białej (po tym, jak tego pierwszego nie dopiliśmy 😉). Ponownie okazało się, że zielona herbata herbacie nierówna: nie daliśmy rady wiele wypić nie ze względu na problemy ze smakiem, tylko raczej w związku z upałem.
Kawa, herbata wszystko piękne, a jak z procentami? Mocny alkohol reprezentuje soju, sprzedawane najczęściej w półlitrowych szklanych butelkach jak na wodę mineralną i smakuje, moim zdaniem, jak ciepła rozcieńczona wódka, wypiłam więc tylko symboliczny łyk 😉. Makkgoli natomiast to wino ryżowe, sprzedawane w butelkach dla odmiany plastikowych, i często w różnych smakach (bananowe, brzoskwiniowe…), ale próbowałam tylko naturalnego. Za pierwszym razem niewstrząśniętego (nikt nas nie poinstruował – efekt widać na zdjęciu obok), ale zasadniczo należy dobrze potrząsnąć butelką przed nalaniem, i wówczas napój jest mleczny (na oko: jak raki/pastis z wodą). W przeciwieństwie do soju, makkgoli przypadło mi do gustu, choć rozumiem, że to specyficzny smak (i dość drożdżowy zapach). Jest także piwo: popularne lagerowate Cass czy Terra spotkacie prawie
wszędzie, ale w całkiem wielu seulskich knajpach jest dostępne też piwo rzemieślnicze, które (w puszkach) kupicie też w 7 Eleven/GS w całym kraju, i w ten sposób przetestowaliśmy całkiem sporo lokalnych pale ale. Cenowo różnice między ‘głównym nurtem’ a mniejszą produkcją są proporcjonalnie zbliżonych do polskich (czyt. taki Cass zawsze będzie tańszy), choć w sklepach regularnie trafialiśmy na promocje typu ‘cztery w cenie trzech’. Odwiedziliśmy też stołeczny browar Amazing Brewing Company, serwujący do swoich piw zupełnie dobrą… pizzę w stylu neapolitańskim 😉.
Na koniec – frakcja unikająca alkoholu, która mogłaby zmarszczyć brwi na ww. sklepowe wspomaganie sprzedaży* odnalazłaby się bardzo dobrze w koreańskich moktajlach, które często są opisane nie wprost w menu (tzn. ani wprost jako koktajle alkoholowe, ani jako bez procentów, tylko jako np. drinki tropikalne), więc łatwo o pomyłkę w drugą stronę – dla pewności warto się dopytać.
A więc… jak zrobić domową borichę? Skorzystałam – nie pierwszy raz – z przepisu Beyond Kimchee.
Herbata z prażonego jęczmienia (boricha)
Składniki:
- ziarno jęczmienia (garść do uprażenia, bądź łyżka na 500ml wody do zaparzenia)
Jęczmień trzeba uprażyć przed użyciem, tj. garść ziaren umieścić na rozgrzanej, suchej patelni i podgrzewać na średnim ogniu, aż się równomiernie zrumienią. Co jakiś czas potrząsać patelnią i uważać, żeby ziaren nie przypalić!
Uprażone ziarna wystudzić. Do przygotowania napoju potrzebny będzie rondelek i łyżka ziaren na pół litra wody. Jęczmień zalewamy wodą w rondelku, doprowadzamy do wrzenia i odstawiamy potem do zaparzenia na ok. 10 minut. Można od razu przygotować litr napoju i wypić część na ciepło, część po przestudzeniu lub na zimno (można przechować w lodówce).
* Nie da się swoją drogą ukryć, że Koreańczycy mają obiektywnie wysokie spożycie alkoholu na głowę, choć widać spadek, podobno dzięki najmłodszemu pokoleniu oraz… jest ono wciąż niższe, niż w Polsce. W ramach zapobieganiu rozpijaniu nieletnich można trafić na sytuację, że obsługa odmówi podania alkoholu do stolika, jeśli siedzi przy nim osoba poniżej 19 roku życia – co raz nam się przydarzyło w seulskim pubie, ale już nie w ww. browarze.