Pierwszy raz na Islandię wybieraliśmy się w 2005, ale nam nie wyszło; drugie podejście kilka lat później skończyło się objazdem Polski południowo-wschodniej. Można więc powiedzieć, że długo się do tego przygotowywaliśmy 😉. Z przyjemnością stwierdzam, że podróż mnie nie rozczarowała – może nie było lepiej niż się spodziewałam, ale oczekiwania wyjściowe miałam wysokie. Zaliczyliśmy nieoczekiwanie świeży śnieg (w czerwcu) i huragan, ale obecnie mogę to postrzegać w kategorii przygody (nawet jeśli jeden nocleg był w związku z tym w nieplanowanym miejscu), za to wieloryby i maskonury widziane na żywo, w swoim naturalnym środowisku to rzecz bezcenna.
Przyszłam tu jednak opowiedzieć o kulinariach na wyspie, bo wbrew pozorom, można zjeść lub wypić ciekawe rzeczy. Duży plus Islandii, jeśli chodzi o napoje: powszechnie dostępna darmowa woda pitna (tj. z kranu) w każdej kawiarni/restauracji lub podobnym miejscu (typu wypożyczalnia samochodów). Jak powiedziała nam kiedyś scenicznym szeptem kelnerka, ‘jeśli ktoś chciałby wam gdzieś na Islandii policzyć za wodę, to znaczy, że was naciąga’. Czasem wodzie towarzyszy kawa przelewowa z termosu gastronomicznego (darmowa, ew. za stosunkowo niską kwotę, ale z opcją nieograniczonych dolewek).
Co jadłam lub piłam i polecam:
Ryby. Próbowaliśmy różnych ‘ryb dnia’ (pieczonych lub smażonych, najczęściej podanych z warzywami) – wszystkie super świeże, smaczne, wykorzystujące dostępność połowu sprzed mniej niż doby. Jak unikam typowego fish and chips, tak tu mi smakowało, przede wszystkim, jak sądzę, przez jakość głównego składnika (i sposób przyrządzenia – mało ciasta i mało nieprzyjemnego nasączenia tłuszczem). Raz zjedliśmy również plokkfiskur – islandzkiego kuzyna zapiekanki pasterskiej czy też irlandzkiego colcannon, tzn. rybę w beszamelu wymieszaną z puree ziemniaczanym (widziałam też na zdjęciach wersje z ziemniakami w plastrach/kawałkach, ale nasza była z puree). Jest to, jak można się domyślić, klasyczny comfort food, jak wszystko, co bazuje na nabiale i puree – i osobiście lubię, ale zarazem to niekoniecznie danie w którym jakość ryby jest zauważalna 😉.
Piwa rzemieślnicze. Jak na kraj, w którym sprzedaż piwa powyżej 2,25% jest ściśle regulowana, tj. sprzedaje się je w tzw. vinbudinach (sklepach monopolowych, na prowincji rozsianych z rzadka i otwartych np. co drugi dzień przez 2 godziny; w stolicy jest ich więcej i te godziny otwarcia są dłuższe), Islandia ma zaskakująco dużo browarów rzemieślniczych. My np. mieszkaliśmy koło dwóch w dwóch różnych miejscach (w Siglufjörður na północy i Bakkagerði na wschodzie kraju; i naprawdę browarami się nie kierowałam w wyborze). W obydwu można było spróbować co najmniej kilku różnych piw na miejscu, bądź kupić je na wynos (obchodząc w ten sposób vinbudin); w siglufjordzkim Segull 67 skorzystaliśmy też z jednorazowej oferty fish and chips, o której mowa wyżej, a w Bakkagerði browar był sprzężony z restauracją w ośrodku, w którym nocowaliśmy.
Co zjeść można, ale nie trzeba:
Hot-dogi. Podobno trzeba na Islandii zjeść najulubieńszy i najbardziej powszechny fast-food, najlepiej w opcji ‘ze wszystkim’ (to oznacza m.in. chrupką cebulkę i dwa sosy). Nam udało się to dopiero ostatniego dnia, i ponieważ nie jestem koneserką (zawsze wolałam zapiekanki), nie potrafię wydać obiektywnej oceny, ale na pewno jest to popularna opcja na tzw. mały głód.
Zupę z jagnięciną (Kjötsúpa). Próbowaliśmy jej tylko raz, w przydrożnej knajpce, bezpośrednio po zwiedzaniu pól siarkowych w wietrze niemal huraganowym, więc powinna była smakować lepiej, ale było po prostu poprawnie: coś jak krupnik z mięsną wkładką i dodatkowo ziemniakami, więc sycąca. To był w sumie mój jedyny kontakt z jagnięciną na wyspie, poza kęsem dania M kilka dni później.
Skyr. Widziałam dwie wersje, gęstą i pitną; jadłam tylko tą pierwszą, waniliową i naturalną. Jeśli lubicie serek homogenizowany, to śmiało, w przeciwnym razie nie rozumiem zachwytów.
Ciasto ‘szczęśliwe małżeństwo’ czy też ‘szczęście małżeńskie’. Kruche ciasto z dżemem, zazwyczaj sprzedawane na kawałki. Jak w tytule wyżej: można, jeśli się lubi tego typu wypieki, ale nie trzeba 😉. Z innych słodyczy dość popularne są, jak i w innych krajach nordyckich, gofry (bardziej miękkie niż chrupkie) oraz bułeczki cynamonowe – którym nigdy nie powiem ‘nie’, zwłaszcza zmarznięta podczas wycieczki łodzią (oglądanie wielorybów), gdzie pierwsza się na nie rzuciłam, ale obiektywnie nie było to najsmaczniejsze wypieki tego typu w moim życiu.
Chleb w formie placków, tj. skonsur, albo coś a la tolkienowski lembas 😉 (z internetu widzę, że nie tylko ja mam takie skojarzenia). Przydatne w podróży lub podczas dłuższej wycieczki (podobnie jak inne wersje chrupkiego pieczywa, z dodatkami smakowymi lub bez 0 wybór w sklepach jest duży), ale nigdy nie wybrałabym ich zamiast dobrego świeżego pieczywa.
Czego nie polecam:
słynnego sfermentowanego rekina. Pierwszy raz usłyszałam o nim na studiach, podczas zajęć u niejakiego p. Bakera, który raz jeden zamiast pokrzykiwać na studentów spędził godzinę opowiadając o swoich podróżach od strony kulinariów. Nocując na półwyspie Snaefellsnes planowaliśmy pojechać do muzeum, gdzie w ramach biletu dostaje się do spróbowania kawałek rekina z kminkówką (brennivin) do popicia, ale byliśmy w okolicy ok. 20 minut przed zamknięciem, więc był plan B: zamówiliśmy w restauracji Bjargarsteinn Mathus przystawkę z rekina do podziału. Danie było bardzo ładnie podane, cztery kosteczki rekina, trochę suszonej ryby i wodorostów. Niestety popełniłam błąd, że pierwszą z dwóch przydziałowych kostek powąchałam przed zjedzeniem. W skrócie, pachnie bardzo mocno i nieprzyjemnie amoniakiem, i w moim odczuciu większość osób zapach powinien odrzucić przed jedzeniem. Aromatyzowana wódka – klasycznie dodana do zestawu – trochę pomaga (chyba pierwsza sytuacja w moim życiu, kiedy ochoczo się jej napiłam; szczerze mówiąc, nie wiem, czy to ten rekin, ale wydawało mi się, że pachnie nawet ładnie). Jeśli mimo tej recenzji zdecydujecie się spróbować, radzę nie wąchać i wypić trochę brennivin bezpośrednio PRZED zjedzeniem.
Zachęciłam Was do odwiedzin 😉? My po objechaniu wyspy dookoła w ok. 10 dni/ponad 2000 km może nie przebieramy nogami, żeby od razu tam wracać, ale inne kraje nordyckie – czemu nie 😉. Również dla ryb…