Niedawno wróciłam z dorocznego austriackiego urlopu i uznałam, że choć latem rodaków rzadko w Gasteinie czy szerzej w kraju salzburskim spotykam, zimą sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej ;), i aktualizacja wrażeń restauracyjnych może się przydać (zważywszy na kilka lat, które upłynęło od ostatniego wpisu tego typu). Oczywiście, tegoroczny sezon narciarski może być całkiem inny, z wiadomych powodów. Chociaż na podstawie obserwacji z zeszłego tygodnia miałam wrażenie, że (paradoksalnie?) przynajmniej część Europejczyków postanowiła zwiedzić pobliskie kraje autem, zamiast wybrać się dokądś samolotem, i stąd całkiem sporo widywaliśmy/słyszeliśmy turystów francuskich lub włoskich – raczej do tej pory rzadko spotykanych w naszej części kraju salzburskiego. Wracając jednak do tych kulinariów…
Koronawirus mam wrażenie nie wpłynął specjalnie na pracę lokalnych restauracji latem – wręcz miałam wrażenie, że klientów jest sporo. Inaczej wyglądała kwestia gospód (almów), z których część była zamknięta tymczasowo lub działała w ograniczonym zakresie, a część niestety zakończyła działalność komercyjną – jak ulubiony Strohlehenalm, który był nieczynny już rok temu. Z aktualizacji w miasteczku, właściciele Piccola Italii w Bad Hofgastein kilka lat temu przenieśli się do bardziej kameralnego bistro połączonego ze sklepem Pane e Vino, do którego tradycyjnie chodzimy po przyjeździe na wino, mieszane zimne przystawki i pizzę na spółkę; po kilku dniach lub tygodniu wędrujemy wieczorem do Austrii na jakieś proste danie mięsne lub grzybowe. Bertahof, w której wciąż karcie są kotleciki jagnięce z ziołami i plackiem ziemniaczano-grzybowym, choć obecnie są inaczej serwowane, odwiedzamy zazwyczaj bliżej końca pobytu (powrotny spacer do Bad Hofgastein – zajmuje niecałą godzinę – to też element tradycji). Gdy zachce nam się lepszej kawy, zatrzymujemy się przy Fasolkach (Blonde Beans) w Bad Gastein, które zmieniły właścicieli (skupili się na winiarni/restauracji tapas Betty’s Bar bliżej centrum miasta), ale flat white, espresso czy drożdżówki wciąż dobre (poza cynamonowymi są też waniliowe); polecam również bajgle na ciepło. Niestety, pobliski Rossalm od przynajmniej dwóch lat nie działa latem. Po kilku latach wróciliśmy jednak do Schmaranzu w Wieden pod Bad Hofgastein, i wciąż jest to dobra pozycja w klasie kuchni chłopskiej, choć wciąż trzeba przyjść z pustym żołądkiem ;). Udało nam się też trochę urozmaicić cykl restauracyjny wyjeżdżając poza dolinę Gasteinu, o czym niżej.
Po siedmiu latach wróciliśmy do Obauera (powody były częściowo praktyczne, tzn. mieliśmy bilety na g. 21 na koncert w ramach Salzburger Festspiele, wcześniej chcieliśmy zjeść kolację, a Werfen jest dokładnie po drodze). Z jakiegoś powodu nie przeczytałam swojej starej recenzji przed wizytą – może gdybym to zrobiła, nie miałabym niespodzianki, że każda osoba przy stoliku dostaje inny amuse bouche, i że w praktyce wyglądają na dobierane wg płci (co w przypadku par jednopłciowych?). Tym razem wybraliśmy menu czterodaniowe (nie pamiętam, czy w 2013 było w karcie), przy czym M wziął pełen zestaw a ja trzy dania z setu minus deser, za to poprosiłam o opcję dobranych win. Dużym plusem, jeśli chodzi o napoje, są różne opcje bezalkoholowe, poza zwykłą wodą: własna kombucha czy herbata mrożona, lub kilka nietypowych, niefiltrowanych soków (M zdecydował się na pigwę). Dalej podobnie jak przy poprzedniej wizycie, najpierw dostaliśmy mini czekadełka na kęs, przy czym rewelacyjna była ponownie galaretka, ale tym razem buraczana; do pieczywa było masło ziołowe i świetny pasztet z wątróbek i wina. Samo pieczywo niestety na minus, największy z wszystkiego, co nam zaserwowano – spodziewałabym się dmuchanych białych bułek w podrzędnym lokalu lub kiepskiej sieciówce, nie w miejscu z aspiracjami. Nie pamiętam, czy takie było poprzednio a mnie się standardy podniosły, czy nastąpił spadek formy? Po tym nastąpiły właściwe amuse bouche – M dostał coś w rodzaju koktajlu z małżami, bardzo morskiego i orzeźwiającego, mimo sosu (kolejny plus), ja mus z cukinii (moim zdaniem słabszy od opcji męskiej). Właściwą już przystawką były plastry mięsa jelenia, nieco grubsze niż na carpaccio, podane z terrine grzybowo-serową – dość fikuśne i jednocześnie smaczne, umieściłabym je na drugim miejscu w menu, przyznając punkty. Później był sandacz na fasolce szparagowej i z lubczykiem – składniki swojskie, ale nuty smakowe azjatyckie, i to było nasze danie numer jeden. Do tego bardzo smaczny riesling robiony specjalnie dla restauracji gdzieś w Wachau (do jelenia też dostałam białe wino, ale niestety nie wywarło na mnie takiego wrażenia, czyt. nie pamiętam nawet szczepu). Trzecie danie plasuje się jednocześnie dla mnie na trzecim miejscu, tj. była to smaczna, ale dość zwykła faszerowana przepiórka z sosem na bazie sherry, do której dostałam (niestety) pinot noir w typie, jakiego nie lubię (tak dokładnie, to lubię tylko pinot noir z Russian River Valley w Kalifornii, lub ew. inne których nie znam, a które je przypominają, czyt. nie wyglądają i nie smakują na rozcieńczone ;). Po tym M dostał deser, którym była legumina ryżowa, trochę daleka kuzynka sticky rice, z nutą śliwkową – bez zachwytów; oprócz tego pojawił się na stole dodatkowy talerz ptifurek (śliwki w czekoladzie i podobne), który zjedliśmy na spółkę. Ogólny bilans jest dla mnie na plus – trochę obawiałam się wejścia drugi raz do tej samej kulinarnej rzeki ;), bo np. w przypadku Gavroche kilka lat temu skończyło się to dużym rozczarowaniem, tu jednak było dużo plusów i, poza może pieczywem, żadnych dramatów. Braci Obauer widzieliśmy tym razem obydwu, jednego przed posiłkiem, a drugiego na koniec (znów wyszedł z kuchni). Udało mi się również pstryknąć kilka zdjęć telefonem, choć nie było bardzo jasno, i dlatego widzicie powyżej sandacza i przystawkę z jeleniem ;). Chętnie zrobię za jakiś czas trzecie podejście.
Wybraliśmy się również w rejony wcześniej nieodwiedzane, tj. nad turkusowe jezioro Wolfgangsee. Kolor wody (oraz jej przejrzystość) rzeczywiście robi wrażenie, i świetnie się w niej pływa po spacerze po pobliskich górach, choć ludzi ciut za dużo jak na mój gust – jest to jednak bardzo popularna lokalizacja, którą w dodatku zwiedzaliśmy w sobotę. Gastronomicznie poszliśmy na kawę do Angusta Cafe w St. Gilgen i bardzo polecam i espresso, również macchiato, i wypieki (jedliśmy tartę morelową). Przynajmniej popołudniu jednak nie można liczyć na nic więcej do jedzenia niż słodkie wypieki (rano, o ile dobrze zrozumiałam, są serwowane również śniadania w kilku wariantach). Możecie zatem zachować siły na odwiedzenie w drodze powrotnej furgonetki Gauchos del Gusto, zaparkowanej w Fuschl am See (z widokiem na kolejne jezioro) przy drodze łączącej St. Gilgen z Salzburgiem. Dokładnie było to tak: przejeżdżając przez Fuschl, czyli ok. 10 minut po wyjechaniu z okolic Wolfgangsee, kątem oka zobaczyłam jakieś zbiegowisko na poboczu. „Rany, co to?!” spytałam M. „Wygląda na jakiś foodtruck. Zawrócić?”. Chwilę później stanęliśmy w kolejce, dumając nad menu, zerkając na trzech facetów w czerni, uwijających się nad kanapkami i bezwiednie wystukując rytm Knockin’ on Heaven’s Door w wykonaniu Guns n’ Roses. Atmosfera panowała dość wesoła – część klientów sprawiała wrażenie starych znajomych; można napić się piwa, ale serwowana była również mrożona herbata mate własnej produkcji (nie próbowaliśmy; mate nie piłam od liceum, kiedy stanowiła podkład pod duże ilości literatury iberoamerykańskiej ;). Zamówiliśmy ostatecznie kanapkę Argentina (z wołowiną) i mięsnego burgera Gaucho (bo brał go pan przed nami, a wyglądał na stałego bywalca i uznałam, że wie co robi), ale rozważałam też wersję wege (konkretnie wegańską, na tyle na ile wczytywałam się w składniki). Do jedzenia najlepiej usiąść choćby na trawie, z zapasem chusteczek, bo kanapki są obfite i wypakowane wszystkim ile się da: poza dobrej jakości mięsem jest dużo warzyw i sosów (chimichurri! Poniewczasie się zorientowałam, że można kupić też na wynos). Choć ceny mogą trochę zniechęcać w kontekście fast foodu, dostaje się nie przekąskę, lecz cały posiłek.
Wreszcie bardziej lokalnie, utwierdziłam się we wrażeniach z 2019: najlepsze obecnie w Bad Hofgastein lody kulkowe są te sprzedawane przed restauracją Steak & Meer. Smaki zmieniają się często, co jest i plusem, i minusem, jeśli liczy się na ponowne trafienie na super-ciemne z gorzkiej czekolady ;), jednak moim zdaniem wybór (ok. 8 różnych na raz) jest na tyle urozmaicony, że każdy powinien znaleźć coś dla siebie, i, co istotne, są bardzo wyraziste (jedząc malinowe dokładnie wiesz, jaki owoc autor miał na myśl). Uwaga, porcje spore, jedna kulka jak dla mnie robi za dwie, a przynajmniej półtorej ;).
Fantastyczne.
Bardzo ciekawie się czytało! Szkoda, że teraz podróżowanie jest tak utrudnione.