Gdy nasza przyjaciółka E. dowiedziała się, że jedziemy do Kanady, powiedziała „syrop klonowy i szopy pracze”. Moje pierwsze skojarzenia byłyby pewnie literackie, bo jako dziecko „karmiona” byłam Curwoodem (nieskutecznie, bo książki przygodowe to nie mój gatunek) i L.M. Montgomery (bardzo skutecznie; do tej pory zdarza mi się odświeżać Błękitny Zamek) . Z tego ostatniego powodu, gdybym miała sama wybrać miejsce docelowe w tym kraju, na pierwszym miejscu byłaby Wyspa Księcia Edwarda. Gdy jednak wyjazd jest tylko połowicznie wypoczynkowy, a część zawodowa wiąże się z Vancouver, człowiek znajduje się na zachodnim wybrzeżu (a całą tą relację pisze przemieszczając się pomału w kierunku Gór Skalistych).
W stolicy Kolumbii Brytyjskiej musieliśmy zatrzymać się na dłużej dopiero na czwarty dzień po przylocie, więc po dość krótkiej nocy w Vancouver (o czym następnym razem) ruszyliśmy na północ wzdłuż wybrzeża. Squamish to popularny cel np. weekendowych wycieczek mieszkańców Vancouver – trudno się dziwić, zważywszy na atrakcyjność miejsca i tylko godzinę jazdy samochodem. Whistler, znany ośrodek narciarski, znajduje się ok. 40 min. dalej. Nasze plany zakładały chodzenie po górach przez trzy dni pobytu, wiele osób jednak przyjeżdża tam na rafting, rowery, kajakarstwo… Możliwości jest wiele, choć natura nie zawsze ułatwia uprawianie sportu: trafiliśmy na wyjątkowo upalną pogodę, pod koniec połączoną z powietrzem zanieczyszczonym dymem z pożarów lasów. O ile na to drugie niewiele mogliśmy poradzić (i dlatego zdjęcia ze szczytu najpopularniejszej góry w okolicy, Stawamus Chief, są wszystkie zamglone), w przypadku pierwszego pomaga jetlag. Przy różnicy czasu 9 godzin, pobudka o np. 2:30 w pierwsze parę dni była dla mnie normą (oznaczało to także, że z wyjścia do restauracji pierwszego wieczoru niewiele pamiętam, bo prawie zasnęłam przy stole ok. 18). Słońce wstawało ok. 6:30, ale koło 6 było już względnie jasno. Tak czy inaczej, już koło 7 rano można było zacząć wędrówkę i w porze największego popołudniowego upału znaleźć się już na dole, by podjechać do jednego z jezior w okolicy (dwukrotnie zaliczyliśmy kąpiel w popularnym Lake Alice – pływanie w orzeźwiającej wodzie po uprawianiu sportu to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakie znam).
Jeśli chodzi o same wędrówki, zaliczyliśmy spacer po Murrin Park, który choć mały, z wyżej położonych punktów ma piękne widoki na cieśninę Howe, wejście na Blackcomb (z zjazdem wyciągiem do centrum Whistler – załapaliśmy się na ostatni dzień pracy wyciągu, przy czym bilety na zjazd trzeba kupić… uwaga, wcześniej w dolnej stacji, czyli my musieliśmy kupić je dzień wcześniej, biorąc pod uwagę start o 7) oraz wspinaczkę na środkowy (tzw. drugi) szczyt Stawamus Chief. O ile szlaki w Murrin Park (poza najwyższym punktem) czy na Blackcomb bardzo przypominały ścieżki alpejskie czy nawet bieszczadzkie, Chief, przynajmniej od pewnego momentu, był bliższy Acadii w Maine. Z tą różnicą, że choć w Acadii korzystaliśmy przez chwilę z lin, nie musieliśmy się na nich podciągać, zwłaszcza nie po kawałku pionowej skały ;). Jak zobaczyłam potem klasyczną drabinę do dalszego wspinania się, bardzo się ucieszyłam. Widoki ze szczytu, nawet zaciągnięte dymem, wynagradzają stres i wysiłek (w moim przypadku razem z perspektywą zejścia inną trasą ;).
Innym bonusem, przynajmniej w wybrane dni, jest urocza zielona przyczepka z lodami Alice & Brohm, strategicznie umieszczona przy parkingu koło wejścia na szlak. Lody są zrobione z lokalnych składników, tylko owocowe, w 3 lub 4 klasycznych smakach, co stanowi odświeżającą odmianę po lodziarniach oferujących kilkanaście lub kilkadziesiąt opcji. Duża malina (M) i mała jeżyna (ja) w krajobrazie pustynnym smakowały świetnie.
Wspomniałam wyżej magiczne słowo „restauracja”. W Squamish nie mieliśmy noclegu z wyżywieniem ani możliwością przygotowania sobie posiłku, więc zwiedzaliśmy lokalną gastronomię także w zakresie śniadań. Na głównej ulicy tego swoiście zabudowanego miasta znaleźliśmy dwie przyzwoite kawiarnie z dobrą kawą; ciut lepsza była w The Ledge Community Coffee House, ale za to Zephyr Cafe jest otwarta od 6:30. Dlatego dwukrotnie zjedliśmy w niej śniadanie, przy czym rozmiar tego posiłku jest taki, by dostarczyć paliwo na dobre kilka godzin, nawet dla osób uprawiających sport (w dniu wyjazdu, tzn. bez wędrówki, po dorodnym talerzu granoli nie byłam głodna przez prawie 7 godzin ;). Numerki stolików/zamówień wyznaczają zabawki, typu figurka dinozaura lub Batmana, w środku kawiarni zaś panuje lekki duch hippizmu, który – w moim odczuciu – jest w ogóle wyczuwalny w Squamish, czasem płynnie przechodząc w łagodne hipsterstwo. Objawia się to liczbą szkół jogi oraz koczującymi (i ćwiczącymi) pod Chiefem joginami, sklepami z odzieżą używaną lub ręcznie dzierganą, czy łagodnie uśmiechniętymi długowłosymi osobami w różnym wieku, spacerującymi boso po bardzo rozgrzanym asfalcie lub wędrujących z jumbo matami do – znowu – jogi na plecach. Oczywiście, znalezienie dań weg(etari)ańskich nie jest też problemem. Miasteczko uprawia także ogródek warzywny na cele społeczne, typu bank żywności. Aha, i część przejść dla pieszych jest tęczowa ;), choć to zobaczyłam później także w Vancouver.
Hipsterstwo objawiło się chyba najwyraźniej podczas cotygodniowego targu (farmer’s market) w Whistler, który odwiedziliśmy w ramach kupowania ww. biletów na zjazd w Blackcomb, i w ten sposób wypiliśmy „naszą pierwszą kombuchę”. Gdybym nie wiedziała, że to sfermentowana herbatka, powiedziałabym, że woda gazowana z sokiem ;). Nie wchodząc w szczegóły składników i ich działanie, w gorący dzień smakowała bardzo dobrze.
Z innych lokalnych napojów wypróbowaliśmy dwa miejscowe browary, bo piwowarstwo rzemieślnicze w regionie ma się bardzo dobrze (w Vancouver urządza się np. oficjalne wycieczki po dzielnicy browarniczej, reklamowane choćby w… punkcie wynajmu samochodów). Zestaw 4 niedużych szklanek, czyli tzw. flight, do przetestowania wybranych piw to norma; bardzo podobało mi się, że może obejmować właśnie wybrane piwa, nie narzucone przez bar. W Howe Sound Brewing w centrum Squamish, mieszczącym się niedaleko naszego hotelu, ostatecznie piliśmy tylko piwo (raz testowo, za drugim razem od razu poprosiliśmy o Sky Pilot ;), natomiast w Backcountry Brewing, położonym ok. 3 km w stronę Whistler, zjedliśmy także bardzo smaczną pizzę i sałatkę, choć jak dotarliśmy na miejsce, niezupełnie myślałam o jedzeniu… Trzy kilometry wydają się bowiem dwa razy dłuższe, jeśli się je przejdzie w pełnym słońcu, w temperaturze w cieniu ok. 35 st. C, zacieniona strona ulicy bowiem nie istnieje. Squamish zostało założone niewiele ponad 100 lat temu, budynki są niskie, rozłożone z rzadka na dość dużym obszarze. Samo centrum przypominało mi mocno miasteczko Fortitude z serialu o tej samej nazwie ;). Mimo to cieszyłam się, że obraliśmy je na bazę zamiast Whistler, które postrzegam jako typowy kurort.
CDN., albo wypatrujcie relacji z Vancouver! W między czasie zapraszam na Instagram, także IG Stories.
Zapisz