St. John (Londyn 2017)

Podczas naszego niedawnego urlopu w górach wyskoczyliśmy na dwa dni do Londynu – nie całkiem dla przyjemności, przynajmniej nie w przypadku M, ale coś smacznego oczywiście dało się zjeść. Część naszych planów spożywczych co prawda musiała ulec spontanicznej zmianie, m.in. dlatego, że samolot był opóźniony i znaleźliśmy się w centrum miasta ok. godzinę później, niż planowaliśmy. W ten sposób zamiast na kolację do St. Johna* w Smithfield trafiliśmy na lunch, i bardzo się potem cieszyłam, że nie zrezygnowaliśmy z wizyty tam w ogóle. Uwaga: zdjęć z samej sali restauracyjnej nie ma, bo obowiązuje w niej zakaz używania telefonów komórkowych**, a mój aparat został w Austrii (zajmował za dużo cennego miejsca w bagażu podręcznym); pstryknęłam tylko kilka zdjęć w części barowo-piekarnianej i przed lokalem.

St. John jest znany z a) podrobów, b) serwowania kuchni brytyjskiej w odświeżonej formie, z lekkim ukłonem w stronę prostej francuskiej tradycji. Punkt a) wydaje się jak najbardziej zrozumiały biorąc pod uwagę choćby lokalizację restauracji – za rogiem od słynnego targu mięsnego Smithfields (czynnego od świtu – czy też wcześniej… – do południa). Anthony Bourdain kiedyś wypowiedział się, że St. John to „restauracja marzeń”.

Niepozorny front prowadzi do wnętrza o nieregularnych kształtach – sala na wprost to nieformalne „bar & bakery”, oszklona sala po schodkach na prawo (które widać na zdjęciu powyżej) to właściwa restauracja. Choć jest minimalistycznie, ściany są pobielane, dekorację stanowią stare haki na ubrania na ścianach, wytarte posadzki i częściowo otwarta kuchnia, na stołach są obrusy. Rozejrzawszy się dookoła uznałam, że to musimy znajdować się w zaadaptowanych budynkach gospodarczych – i owszem, kelner poinformował mnie, że siedzimy w eks-wędzarni.

Menu jest jednokartkowe, i choć nie bardzo rozwinięte, miałam problem z wyborem, bo zbyt wielu dań chciałam spróbować. Na szczęście porcje były na tyle nieobfite (nie mylić ze zbyt małymi), że znalazło się miejsce na deser, a to rzadko mi się zdarza (w przeciwieństwie do niektórych ;), nie mam drugiego żołądka na słodycze). Inną sprawą jest to, że rzadko miewam problemy lingwistyczne z menu w języku angielskim, „Middle White” jednak stanowiło dla mnie zagadkę i obstawiałam rybę. Skucha – to (stara) rasa świń.

Co więc zjedliśmy? Ww. bardzo delikatną pieczeń z świń rasy Middle White, podaną na zimno z niewielką ilością surówki z rukwi i rzodkiewek, doprawioną musztardą (ja); tuszonkę wieprzową, tj. potted pork (M); wątrobę koźlęcą (!) podaną z duszoną cukinią z miętą (ja) – hit, do powtórki w domu z wątroby bardziej powszechnie dostępnej; solę, a właściwie dwie małe smażone sole, ze zblanszowaną zieleniną, w tym boćwiną (M). Do tego bardzo przyzwoite wino rosé z własnej winnicy St. John (we Francji, nie, nie w Anglii 😉 oraz dobrze schłodzony muscadet. Deser stanowił maślankowy krem a la panna cotta, bardzo w stylu Nigela Slatera, nie za mocno ścięty, podany z malinami i kruchym ciastkiem (ja) oraz mokre ciasto/pudding (trochę clafoutis, trochę Far Breton) z wiśniami z pestkami (!) dla M. Wszystko proste, bazujące na jakości sezonowych składników, bez mocnych, wybijających się przypraw (z wyjątkiem musztardy i ew. mięty), ale jednocześnie doprawione. Czyli, podsumowując, ten rodzaj kuchni, jaki najbardziej lubię i jakiego szukam. Sposób podania także maksymalnie prosty – bez pianek, emulsji, posypek czy smużek – acz estetyczny. Z wielką chęcią tam kiedyś wrócę, jeśli nie od razu do restauracji, to może by wypróbować opcję „chleb i wino”? Do posiłku dostaliśmy także pieczywo (jasne i lekko razowe pszenne, a la francuski chleb wiejski), jak rozumiem, właśnie własnego wypieku „zza ściany”, i było wysokiej jakości (a mam wysokie wymagania). Po drugiej strony Tamizy jest także St. John Maltby, plasujący się okolicach bistro, jeśli chodzi o formułę. Ech, za mało okazji, za dużo restauracji… ;).

PS. Z innych art. spoż. w Londynie – drugim powodem roszad w kalendarzu i planach konsumpcyjnych był wakat na kolację w Le Gavroche, do którego wróciliśmy po 8 latach i… w skrócie, okazało się, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Z pewnością my kulinarnie szukamy teraz czegoś innego, ale niestety obsługa już też nie jest tak idealna, jak kiedyś.

* Czy jestem jedyną osobą, która słysząc „St. John” w opcji /s(ə)nˈdʒɒn/ myśli o scenie z filmu „Cztery wesela i pogrzeb”? (zwłaszcza ok. 2:40).

** Errata z 07/2018: wczytałam się uważniej w kartkę na ścianie przy drugiej wizycie i okazało się, że raczej chodzi o zakaz rozmawiania przez telefon/odbieranie rozmów (dzwonki i inne dźwięki). Półmrok wnętrza jednak zdjęciom nie sprzyja ;).