Jechaliśmy wiosną do Warszawy i, w ramach zabawiania kierowcy, przeglądałam na komórce stronę Via Michelin pod kątem restauracji gwiazdkowych w Nowym Jorku. M zasugerował, że może wreszcie spróbowalibyśmy pułapu najwyższego, bo trzygwiazdkowego. Odrzuciliśmy restauracje azjatyckie, uznając, że w końcu jedziemy do USA, nie do np. Japonii czy Korei, a następnie wyeliminowaliśmy sieciówki. Nie takie w rozumieniu McDonald’s, ale takie restauracje, które są tylko jednym z elementów portfolio danego restauratora. Został nam Chef’s Table przy Brooklyn Fare.
Opis typu „tylko kilkanaście miejsc siedzących, siedzisz i patrzysz, jak szef/właściciel gotuje” bardzo nam się spodobał. Wyglądało na to, że od wpływów azjatyckich się nie ucieknie, bo szef kuchni ma słabość do kuchni japońskiej, serwuje głównie ryby/owoce morza, także surowe. Zmartwił mnie aspekt rezerwacji – dzwonić (i tylko dzwonić) w określone dni, z 2-miesięcznym wyprzedzeniem, a szansa, że się uda, jest niewielka. Uznałam jednak, że skoro udało mi się z Chateaubriand, to chociaż spróbuję. Poza tym przeczytałam gdzieś komentarz klientki „dodzwoniłam się za 50 razem” i tyle razy postanowiłam, że też zadzwonię. Nie było to koniecznie – dodzwoniłam się „już” za 22. Z tym małym „ale”, że na pierwszy z obstawianych terminów już nie było miejsc. Kolejne należały do innego terminu telefoniczno-rezerwacyjnego, za tydzień. Mój rozmówca, czyli Carlos – tak swoją drogą, to pierwsze zetknięcie się z amerykańskim zwyczajem (nad)używania imion własnych – spytał jednak, skąd dzwonię i się zamyślił nad odpowiedzią: „Z Polski. W Europie”. Koniec końców, w drodze wyjątków, wstępnie zrobił nam rezerwację na kolejny tydzień, a ja byłam dumna jak paw. Sama rezerwacja była jeszcze kilka razy potwierdzana mailowo (wymagana jest karta kredytowa), dostałam też szczegółową instrukcję obsługi 😉 („nie spóźniać się, mamy dress code, proszę poinformować o ew. alergiach/szczególnej diecie, ale i tak ich raczej nie uwzględnimy” – bezglutenowi weganie raczej nie mają czego tam szukać). Tak czy inaczej, w piątek 12 września, odstawieni prawie jak na wesele i bardzo podekscytowani, dotarliśmy na Brooklyn. Na wstępie wyłączyliśmy komórki, zgodnie z fragmentem instrukcji mailowej („zakaz robienia notatek, zdjęć i używania telefonów wewnątrz restauracji” – dlatego też jest to recenzja niemal bezzdjęciowa, jeśli pominąć widoczek z okolicy). Myślałam, że kilka h później wyjdziemy z wypiekami na policzkach i przez całą drogę w metrze będę zajmować się aplikacją Notatki, zapisując jak najwięcej wrażeń. Tymczasem…
Zjedliśmy ok. 17 dań (ale przyznaję, że przestałam liczyć chyba przy nr 7). Pierwszych 4-5 to było sashimi, czyt. na jeden kęs. Kolejnych ok. 4 – na ok. 2-3 kęsy. Dania główne (szt. 3) były nieco większe, tzn. wielkości małych przystawek w standardowej restauracji. Deserów było także ok. 4. Napoje: woda, wino (w 2 zestawach degustacyjnych lub na kieliszki/butelki), kawa do deseru. Co zapamiętałam: brioszkę z niemal surowym tuńczykiem; mus z jesiotra z kawiorem (który dymił – jeden z dwóch elementów teatralnych); bulion dashi, z foie gras i czymś a la krem na dnie (danie z cyklu „dziwne, coraz dziwniej”, czyt. nie chciałabym powtarzać); mus z shiso, czyt. pierwszy deser. Pamiętam, że były poza tym gdzieś przegrzebki, kaczka i wołowina; kurki; grzyby; czarny bez; czekolada (drugi element teatralny – kula po stopieniu odsłaniająca lody). I to by było na tyle, jeśli chodzi o kulinarne wspomnienia. Olśnieniem był chyba tylko mus z jesiotra, a to, w moim odczuciu, trochę mało – i jak na kilkanaście dań, i na ***, i sławę. Wszystko było, zaznaczę, smaczne – i może tylko bulionu wolałabym nie powtarzać 😉 – ale bez efektu 'wow’. Zestaw czterech win degustacyjnych można sobie właściwie darować – pomijając to, że 50% to były rieslingi, i może nieinwazyjne (cyt. M), ale niespecjalnie coś wnosiły (zestaw 6-ciu win, poza ww. czterema, zawiera kieliszek szampana i wino deserowe).
Jeśli chodzi o inne wrażenia z restauracji: nie liczcie na tzw. wystrój, bo go nie ma ;). Chyba, że typowa kuchnia restauracyjna, ze stalowymi blatami, wiszącymi (miedzianymi!) garnkami itd., was kręci wizualnie. Z zewnątrz trudno trafić, bo drzwi są niespecjalnie oznaczone, a szyby zaciemnione – ogólnie mijając lokal ma się wrażenie, że to wejście na zaplecze, może dla dostawców. Pomysł z siedzeniem wokół wyspy przed właściwą, otwartą kuchnią, wydaje mi się fajny, choć nie każdy kucharz pewnie ma ochotę gotować przed publicznością, i to taką, która śledzi każdy ruch (i do tego tematu jeszcze wrócę). Goście są zapraszani na dwie tury – o 18:00 i 18:45, potem o 21:00 i odpowiednio 21:45. Oznacza to, że wszystkie dania dla danej grupy wydawane są o tej samej porze i powinny być jednocześnie zjadane. Sala mieści 18 osób, i wszystkie miejsca były zajęte, przy czym nasza „grupa” składała się na 8 osób. Jedna para z tury wcześniejszej się mocno spóźniła – zostali przyjęci, ale włączeni do posiłku od momentu, w którym się pojawili, czyli ok. 5 dania. W chwilę później okazało się, że państwo nie przeczytali maila z instrukcją, bo nie poinformowali restauracji wcześniej, że jedno z nich nie jada wołowiny. Szczerze mówiąc, spodziewałam się, że pan po prostu straci kolejne danie, ale jednak byliśmy w USA: zaimprowizowano dla niego coś innego. Rozglądając się po lokalu, zauważyłam, że inne szczegóły maila gdzieś umknęły – dla mężczyzn zalecono „strój oficjalny biznesowy”, ale choć marynarki na ramionach były, nie nazwałabym ich szczególnie oficjalnymi, na krawaty zaś panował nieurodzaj. Niemniej jeden mężczyzna (spóźnialski niejedzący wołowiny), który przyszedł bez marynarki, otrzymał ją od obsługi, i został grzecznie poproszony o założenie.
Na sali, poza gośćmi, znajdowało się sześć osób: czterech pracowników w kuchni, w tym szef Cesar Ramirez, kelnerka między wyspą dla gości a kuchnią, oraz krążący z tyłu sommelier (mówiący z bardzo silnym francuskim akcentem). Kelnerka była sympatyczna, choć, jak cała obsługa Chef’s Table, na dystans, zwłaszcza wg standardów amerykańskich. Sumiennie, choć krótko (czas w końcu gonił), odpowiadała na pytania (np. moje o wszystkie jadalne kwiaty przy sashimi). Okrążała także salę, pytając, czy wszyscy wyrażają zgodę na zjedzenie foie gras. Pracownicy kuchni, poza Ramirezem, nie udzielali się wśród klientów. Szef kuchni jednak uważał za swój obowiązek czasem podać komuś danie (w milczeniu) lub przejść się po sali i pouprawiać small talk. Mieliśmy jednak nieodparte wrażenie, że się do tego zmusza, wiedząc, że goście tego oczekują, ale i sam nie ma na to ochoty, i nie bardzo umie to robić. M był zadziwiony, że osoba, która nie nawiązuje łatwo kontaktów, i nie można nazwać jej „ciepłą i otwartą”, wybrała taki model restauracji. Podobno jednak teatr nie istnieje bez publiczności… albo przyjęta formuła nie była jego własnym pomysłem. Na plus dla całego nastroju: choć może surowo i chłodno, nie jest, w moim odczuciu, pretensjonalnie, i jeśli coś/ktoś psuło nastrój, to nie obsługa, a niektórzy goście.
Choć po przeczytaniu powyższej epistoły możecie mieć wrażenie, że żałuję całej eskapady – tak nie jest, bo było to nowe doświadczenie, i gdybym z niego świadomie zrezygnowała, żałowałabym potem. A jednak nieśpieszno mi do testowania kolejnych trzygwiazdkowych restauracji, i nie chodzi tylko o finanse, czy brak takich miejsc w naszym kraju ;). Zastanawiam się po prostu, czy nie jest tak, że na pewnym poziomie różnice w jakości są minimalne, a w każdym razie, nie takie, by uzasadniały szum, zabiegi wokół uzyskania rezerwacji, i, oczywiście, płacone sumy.
Dla porównania: 2 dni wcześniej, w kilka godzin po powrocie do Nowego Jorku z Vermontu, niemal przypadkiem trafiliśmy do The Spotted Pig. „Niemal przypadkiem” oznacza, że poprzedniego dnia przypomniałam sobie, że czytałam wzmiankę o tej restauracji na blogu Manger. Obejrzałam stronę i menu, całość wyglądała jak brytyjski pub serwujący lepsze jedzenie, „a, taki gastropub, no to idźmy”. Po drodze do NY sprawdziłam w przewodniku lokalizację na mapie i zobaczyłam info o jednej gwiazdce Michelin. „Ups” było reakcją M.
– I jesteś pewna, że nie przyjmują rezerwacji?
– Tak, jestem pewna, sprawdzałam na stronie. Spróbujmy po prostu wyjść wcześniej, najwyżej pójdziemy gdzieś indziej…
Byliśmy ok. 18:15 i stolik dostaliśmy z miejsca, ale „pub” szybko się zapełniał (ok. 21, przepychaliśmy się najpierw do wyjścia i potem przez kolejkę, stojącą przed drzwiami). Zamówiliśmy łącznie cztery „talerze” – mniejsze dania, ale w zupełności wystarczą za pełen posiłek, może zostawiając miejsce na deser (nam zostało ;). Hitem były gnudi z ricotty (podobno ich danie flagowe), rillettes wieprzowe (sympatyczny dwumetrowy kelner zgiął się w pół, by spytać, czy wiem, co zrobić z daniem 😉 i deser M – placek limonkowy. Słabym punktem były sery (jak niestety często bywa) i, zdaniem M, sałatka ze świńskim uchem (choć moim zdaniem to po prostu kontrowersyjne danie). Piliśmy i domowego bittera (jak się okazało, robionego dla restauracji… na Brooklynie), i rose, też podobno brooklyńskie. Jedzenie było bezpretensjonalne, obsługa – mimo pełnego obłożenia – sprawna i sympatyczna, a cała atmosfera… jak w pubie, tyle, że większość gości siedziała, a nie stała przy barze. Przyznaję, że nigdy nie byłam w tak wyluzowanej restauracji gwiazdkowej, i całkiem mi się to podobało. Dodatkowym plusem (dla siedzącego przodem do kuchni M, niestety ja jej nie widziałam) była April Bloomfield, szefowa restauracji, uwijająca się w fartuchu. Zachęceni informacją na rachunku, że A girl and her pig Bloomfield jest do kupienia na miejscu, wyszliśmy z książką z autografem pod pachą – w końcu muszę teraz zrobić te gnudi ;).
Gdybym miała wybierać jeszcze raz, poszłabym ponownie do The Spotted Pig, albo pokrewnej restauracji. To nie znaczy, że było idealnie, bo pewne rzeczy, także w jedzeniu, bym zmieniła, ale… Arek na FB zasugerował, że to przesyt tzw. „fine dining”. Ja jednak zastanawiam się, czy rozwiązaniem nie byłoby coś pośredniego. Czyżby M miał rację, mówiąc, że „ideałem jest restauracja dwugwiazdkowa, aspirująca do trzech gwiazdek?” A może nie tędy droga…? Używając angielskiego powiedzenia, oto „food (sic) for thought”.