To wpis dla mojej koleżanki Madzi, z którą ostatnio rozmawialiśmy na temat jedzenia molekularnego i „ambitnego”. Od dawna się zbierałam, by wrócić do Tamki43: w ogóle wrócić i zobaczyć, jak się miewa z nowym szefem kuchni. W końcu trafił się pretekst (rodzice, którzy też chcieli pójść), więc mogę zdać relację (nie tylko Madzi ;).
Od „pierwszej Tamki” minęły (eeee, jak to się stało?!) trzy lata. Od tamtego czasu co nieco zjadłam i zobaczyłam, i w Polsce, i poza nią. Niewykluczone w związku z tym, że zmieniło mi się podejście, bo kuchnia w Tamce wydała mi się tym razem spokojniejsza (czyt. mniej eksperymentalna). Jest trochę emulsji, pianek i sous-vide, ale bez przesady. Może zresztą wcześniej też nie było ich tak dużo, tylko bardziej na te elementy zwracałam uwagę?
W cztery osoby wzięliśmy wszyscy menu degustacyjne 5-cio daniowe z dodatkowym menu winnym. 5 dań oznaczało, że wszyscy zrezygnowaliśmy z dwóch pozycji, ale odrzuciliśmy różne (co oznaczało z jednej strony, że chwilami 1-2 osoby siedziały i czekały, aż pozostali zjedzą wybrane potrawy, a z drugiej, że w grupie skosztowaliśmy wszystkich propozycji). Osoby niejedzące mięsa a jedzące ryby nie będą miały problemu z wyborem pięciu dań z listy; goście jedzący bardziej wybiórczo powinni wcześniej skonsultować menu z restauracją.
Odnośnie win: nie ma porównania w stosunku do 2011 i zaplecza someillerskiego – tzn. jest (skądinąd b. sympatyczny) sommeiller i są dobrane wina do dań :). Przynajmniej część alkoholi jest specyficzna i gra tylko z daniem (np. węgierskie wino towarzyszące mojej pierwszej przystawce), ale zasadniczo nam smakowały (może poza Pedro Ximenez do deseru ½ stolika, który po namyśle został uznany za trochę za słodki). Ogólnie obsługa jest na + w stosunku do przeszłości.
Menu zaczęło się od amuse bouche w postaci mini-porcji tatara. Potem nastąpiła przystawka ze szparagów (z której osobiście zrezygnowałam), a po niej mój hit: pierwsza panna cotta, która mi smakowała 😉 – panna cotta nieortodoksyjna, bo… z czosnku niedźwiedziego. Wyrazista, wytrawna, świeża i wiosenna: pierwsze danie stanowiło dla mnie clou obiadu.
Kolejny był tuńczyk z dodatkiem „śniegu” z wodorostów i pasty umami (ulubione danie M z menu). Po rybie nastąpiła przepiórka, która mi smakowała, ale nie na tyle, by zapamiętać dodatki (to zielone to chyba z groszku…?). Ostatnim daniem głównym był królik z dodatkiem małży (omułek) – imho zbędnych, kaszanki i sosu musztardowego (potrawa typu „typowe podane nietypowo”). Desery podzieliły stolik na ½, więc dostaliśmy je jednocześnie: część żeńska słodko-słony twarożek kozi z dodatkiem m.in. galaretek buraczanych, męska – parfait z orzechów laskowych (które przypomniało mi ostatnią kolację rok temu we Francji).
Podsumowując: poziom moim zdaniem Tamka trzyma i poleciłabym ją jako restaurację warszawską całkiem dużej grupie odbiorców, zwłaszcza tym, którzy wcześniej tam nie byli/nieśmiało podchodzą do nowinek kulinarnych. Jeśli jednak zachce mi się eksperymentów (w pozytywnym sensie)… będę jednak szukać dalej ;).