Po czterech latach wróciłam do Brugii, sprawdzić, czy w oknie wciąż siedzi pies Fidel, łabędzie pływają kanałami a wieżę wreszcie można zwiedzać. Odpowiedź (jak częściowo widać na powyższym zdjęciu) to trzy x tak ;).
W ciągu 2 dni wróciłam do miejsc, które wcześniej zdobyły moje serce, typu ulubione zaułki, beginaż i Dille & Kamille ;). W tym ostatnim kulinarnym raju nie obyło się bez konkretnych zakupów, typu – wreszcie! – prostokątna tartownica w wyjmowanym dnem (i dopytywania się ekspedientki o plany otwarcia sklepu internetowego na większą skalę: obecny wysyła towary tylko do krajów ościennych).
Wdrapałam się w końcu na wieżę z dzwonnicą, tak kluczową dla filmu Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj i odkryłam, że przynajmniej jedna scena byłaby w rzeczywistości niemożliwa oraz Ralph Fiennes i Brendan Gleeson musieli się trochę namęczyć… Zainteresowanych odsyłam do filmu a potem na wieżę 😉 (poniżej na prawo widok na ww. z okna pensjonatu).
Okna i rowery, jak widać, wciąż mają się dobrze.
W temacie spożywczym tym razem jakoś ominęłam czekoladki, do piwa zaś podeszłam bardziej ostrożnie, bo już wiem, że nie wszystkie belgijskie piwa mi smakują (zostawiłam wszystkie ciemne, dubbel i tripel do kosztowania Tacie, był to bowiem wyjazd rodzinny). Niestety, nigdy nie podano ich w tak ładnych butelkach, jak te zabytkowe z lokalnego browaru (który zwiedzaliśmy 4 lata temu) na sprzedaż na targu staroci.
Podobnie jak za poprzednim razem, rządziły owoce morza i ryby: jadłam i mule gotowane w winie (z dodatkiem frytek z majonezem*, a jakże!), i zupę rybną z Ostendy, i gravlax, i wędzonego łososia na śniadanie**. Rodzina kosztowała nieznanych wcześniej (od strony spożywczej) ryb, typu płaszczka czy ogończa. Trwał także sezon na szparagi, i okazuje się, że typowym lokalnym daniem są szparagi gotowane z sosem z posiekanych, ugotowanych jaj.
Niestety nie udało nam się odwiedzić Den Dyver (a Tata miał ochotę na menu piwne…), bo restauracja zbankrutowała i została przejęta przez nowego właściciela, który na razie lokalu ponownie nie otworzył. Zamiast tego na sobotnią kolację udaliśmy się do Kok au Vin i to jedna z tych zagranicznych restauracji, które żałuję, że nie są bliżej (podobnie jak np. Osteria 44), bo chętnie bym je odwiedziła ponownie ;). Określiłabym je jako neobistro z ambicjami i z sympatyczną, pomocną (np. jeśli chodzi o elastyczne i spontaniczne dobieranie napojów do potraw) młodą obsługą. Karta jest bardzo krótka – moim zdaniem na plus – i w cztery osoby spróbowaliśmy większą połowę. Chyba największe wrażenie wywarła na mnie granita ogórkowa towarzysząca mojemu gravlaxowi, przystawka M (jagnięcina z cytrusami i marchewką) oraz zdekonstruowane blanquette de veau mojej Mamy (danie z klasyką w wydaniu Benoit miało wspólną tylko nazwę, no i cielęcinę 😉 – ale za to w Kok au vin mięso było w kilku postaciach). Coq au vin, od którego restauracja wzięła nazwę i która uchodzi za ich „danie sztandarowe” wydawał się nam nieco przedobrzony (w zakresie ilości składników itd). Na koniec posiłku (do którego piliśmy m.in. różne ciekawe białe wina) przypadkiem spróbowałam narodowej wódki belgijskiej ;), tj. jenever(jałowcówki), która występuje w postaci tzw. młodej i starej. Do żadnej nie zapałałam miłością, choć po obfitym posiłku kieliszek (niekoniecznie nalany po brzegi, jak tradycja każe, a w Kok au vin się jej w tym przypadku trzymają), może mieć swoje zastosowanie.
Ponieważ z wyjazdu w 2010 w ogóle nie pamiętam kawy (musiałam jakąś pić, ale najwyraźniej nie mogła być ani bardzo dobra, ani tragiczna…) a doświadczenia francuskie były mieszane, podobnie jak przed wyjazdem do Paryża, zrobiłam wywiad w internecie. Dzięki temu kilkakrotnie zajrzałam do I love coffee, które mogę polecić jako miejsce z dobrym espresso i innymi napojami na nim opartymi (najczęściej wybierałam flat white), a przy tym ma… ciekawy wystrój (jeśli ktoś trafi, polecam przyjrzeć się klamkom). Warto dopytać się o godziny otwarcia – na drzwiach jest napis „jesteśmy otwarci wtedy, gdy nie jesteśmy zamknięci” 😉 a w niedzielę np. kawiarnia była czynna 2 godziny przed czasem deklarowanym na Facebooku. W poniedziałek zamknięte.
Trzeci dzień wyjazdu spędziłam w Gandawie, która poza tym, że też posiada starówkę, jest nowoczesnym miastem uniwersyteckim; przypomina mi trochę austriacki Graz (czyt. wywarła na mnie pozytywne wrażenie).
Po spacerze po mieście, zajrzeniu do katedry itd. przyszedł czas na obiad. Chociaż Gandawa ma podobno największą liczbę restauracji wegetariańskich na głowę na świecie, wybraliśmy z M inną klasykę niż przez poprzednie 2 dni, tj. wołowinę (dla dwojga, ale trzy osoby spokojnie by się wyżywiły ;), i przyrządzoną zgodnie z życzeniem), podaną z dodatkiem frytek (oczywiście ;), sałaty i sosów: pieprzowego oraz bearnaise, na który rzuciłam się tym bardziej ochoczo, że nasz estragon niestety po zimie nie zmartwychwstał :/.
Podsumowując, po Belgii podróżuje się przyjemnie i może nawet następnym razem trafię do stolicy… Choć technicznie już w niej byłam, jako dziecko. Pamiętam Manneken Pis i pierwsze w życiu mule ;).
* Do you know what they put on French fries in Holland instead of ketchup? Vincent Vega, Pulp Fiction.
** Którego właścicielka pensjonatu podała nam z pewną nieśmiałością i zachwycona była wyczyszczonym talerzem („nie wszyscy zjadają”).