Lussekatter (przepis drugi)

O „oczkach Św. Łucji” pisałam już kilka lat temu. W tym roku chciałam wypróbować przepis Signe Johansen i udało mi się, choć z pewnym (dobowym) opóźnieniem. Gdy bułki się piekły na śniadanie (bo wyrastały przez noc w lodówce), przypadkiem powiedziałam M, jak się nazywają po szwedzku (jedna sztuka – lussekatt, dwie i więcej – lussekatter). „To co, kot Łucji?” – spytał. Ja (niepewnie): „Nie, chyba nie…”, ale zajrzałam do Scandilicious baking i przeczytałam „nazwa odnosi się do 'kotów Lucyfera’, a właściwie ich ogonów„. Zaskoczona sięgnęłam po pomoc wujka Google i doczytałam się, że obchody dnia Św. Łucji, jak je dzisiaj znamy, są połączeniem zwyczajów ludowych z tradycją chrześcijańską (podobnie jak w przypadku Zaduszek/Św. Zmarłych). Otóż i podobno w Polsce, zwłaszcza na Podhalu, uważano, że tej nocy (mylnie uważanej za najdłuższą w roku) uwolnione zostają złe duchy; u nas pieczono placki, mające odstraszyć siły nieczyste, którymi karmiono m.in. zwierzęta gospodarcze. W Szwecji rolę „odstraszaczy” pełniły właśnie szafranowe bułki, a 13 grudnia tradycyjnie był uważany za Lussinatta, „noc Lussi”, demona płci żeńskiej, rozpoczynającej tej nocy „dziki gon” po niebie; złe siły pozostawały obecne przez kolejne 12 dni, aż do Świąt. Wg niektórych źródeł diabeł przybierał postać kota (hmmm…), stąd wspomniany wyżej lussekatt. Św. Łucja obchodzi swoje święto tego samego dnia: imię oznacza urodzoną o wschodzie słońca (kiedy, jak wiadomo, siła demonów słabnie); niesie ze sobą światło, które rozjaśnia straszny mrok. Nie mówiąc już o zbieżności nazw Lussi i Lucia, które sprawiły, że gdzieś po drodze ciastka przeciw demonom stały się bułeczkami świętej katolickiej ;).

A wracając do tych bułek – oto przepis Signe Johansen, który polecam; trzymałam się go dość wiernie (musiałam tylko lekko zmienić skład mąki, z konieczności, zmieniłam kolejność dodawania masła, no i zostawiłam „oczka” do wyrastania nocnego, już uformowane, w lodówce).

Lussekatter (przepis drugi)

Składniki:

  • 325ml pełnego mleka
  • szczypta/kilka (uważać, by nie przesadzić, bo wysusza ciasto!) nitek szafranu
  • 15g świeżych drożdży
  • 110g mąki orkiszowej typ 1850
  • 390g mąki orkiszowej jasnej (typ 700) lub pszennej tortowej/uniwersalnej – u mnie mieszanka 1:1
  • 1 duże jajo
  • łyżeczka soli
  • 4 łyżki cukru
  • 50g masła (roztopione i ostudzone)
  • łyżeczka kardamonu (u mnie rozgniecione nasiona 6 owoców kardamonu)
  • 24-48 suszonych wiśni, ew. tyle samo suszonych owoców żurawiny/namoczonych rodzynek

Mleko podgrzać z szafranem, wystudzić do temperatury letniej, przelać do dużej miski, dodać drożdże, wymieszać do rozpuszczenia. Dodać mąki, sól, jajo, sól, kardamon i cukier, zacząć wyrabiać ciasto. Gdy składniki są dobrze połączone, dodać masło. Ciasto będzie dość luźne – wyrabiać cierpliwie mikserem/łyżką/ew. „podrzuceniową” metodą Bertineta, i opanować chęć podsypania mąką (podobnie jak w przypadku baby Neli – to podobny typ ciasta). Po kilku (6-8) minutach pracy miksera (ręcznie może zająć to trochę dłużej) ciasto powinno zacząć się odrywać od ścian miski. Gotowe będzie elastyczne, spójne, wciąż lekko lepkie na dotyk, ale dające się np. przenieść z miski do miski natłuszczonymi dłońmi/szpatułką. Odstawić do wyrastania (ok. 1-1,5 h w cieple) w lekko naoliwionej misce. Po tym czasie lekko odgazować, podzielić na 12 części, uformować z każdej literę S (okular). Odstawić do napuszenia w cieple na ok. 30 minut lub umieścić w lodówce na ok. 8-10h (w tym ostatnim przypadku wyjąć z lodówki ok. 1 h przed pieczeniem). Suszone owoce umieścić w miejscach zwinięć (po 1-2 szt) albo w momencie formowania, albo przed samym pieczeniem.

Piec w 180 st. (termoobieg)/200 st. (góra i dół) 20 minut, podawać ciepłe (moim zdaniem w 10 minut po wyjęciu z piekarnika już można jeść) albo przestudzone; najlepiej smakują tego samego dnia, choć i następnego na śniadanie się nadadzą.