Solec 44 to miejsce w pewnych kręgach (blogowo-kulinarnych) kultowe, więc szłam z pewną nieśmiałością, obawiając się przerostu formy nad treścią (obsługa typu brak obsługi, tłum nadąsanych hipsterów, jedzenie smaczne tylko z nazwy itd., itp.). Tymczasem…
Gdy stanęliśmy przed nieco zapyziałym, szarym budynkiem (w sąsiedztwie przybytków pt. Urfa* Kebab i warzywniak, który widział lepsze dni), M się spytał niepewnie: „To tu?”. Adres się zgadzał, ale nie wiedząc, dokąd idziemy, obstawiałabym, że to jakaś osiedlowa świetlica czy dom kultury. W jakimś sensie jest to zresztą uzasadnione – w drugiej sali od wejścia (pierwsza – białe, „stołówkowe” kafelki) stoją regały pełne planszówek, z których można do woli korzystać, a pełna nazwa miejsca to podobno „kuchnio-kawiarnio-klubo-świetlica„.
Menu jest proste, zmieniające się dynamicznie (tj. codziennie i zgodnie z zaopatrzeniem/zbytem), napisane kredą na tablicy na lewo od baru, przy którym zamawiamy i płacimy. Na prawo od baru znajduje się szeroka i urozmaicona rozpiska napojów – jest w czym wybierać, i takich alkoholowych, i bez procentów. Samą przestrzeń barową urozmaicają tajemnicze butelki i słoje z przetworami oraz nalewkami.
Co jedliśmy i piliśmy? Restauracja specjalizuje się w daniach sezonowych i mięsnych – tego dnia była tylko jedna pozycja bezmięsna (pęczotto), ale nie wegańska (ser), chyba, że któraś z zup nadawała się dla frakcji wege. Wybraliśmy, od początku: szpik wołowy, podany z kaparami i rzepą (ja) i wątróbka gęsia, duszona, doprawiona na słodko (M), pęczotto z burakiem (ja) i rustykalny burger (M; wziął ostatnią porcję i danie zostało zaraz skreślone z tablicy), do tego woda i butelka przyzwoitego barolo. Desery: kogel-mogel z pijanymi wiśniami (M) i grzany budyń z likierem czekoladowym (mój osobisty hit – przepyszne a zdradliwe, jak alkoholizowane mleko z miodem).
Wszystkie dania były podane ot, tak, bez specjalnej wymyślności, ale (w moim odczuciu) estetycznie. Przystawki wybraliśmy pod kątem składników raczej rzadko spotykanych (choć hm, szpik chyba ostatnio modny? ;), dania główne były bez niespodzianek. Ogólne wrażenie, jakie pozostawiła na mnie ta kolacja było takie, że to kuchnia kreatywna, ale prosta i – wbrew wcześniejszym obawom – bezpretensjonalna. Formuła lekko studencka może nie jest dla każdego (rodziców pewnie bym nie zabrała, choć większość znajomych już tak), ale osobom z zacięciem kulinarnym polecam. To nie znaczy, że nie było żadnych wątpliwości: M narzekał na nadmiar sosu z zielonym pieprzem w burgerze, który zabijał dobre jakościowo mięso, czy na nadmiar alkoholizowanych wiśni w koglu moglu. W moich potrawach nie było przesadnie wybijających się składników (zwłaszcza w szpiku były moim zdaniem dobre proporcje, w dodatku z możliwością dowolnego dawkowania, bo i rzepa i kapary były „z boku”). Usunęłabym za to gałązki tymianku z obu dań, bo znalazły się tam moim zdaniem przypadkiem (chyba, że to dlatego, że doniczka z ziołem stała na barze ;), ale takie jadalne dekoracje „z łapanki” można robić w domu czy w innego typu lokalu. Warto dodać, że za całość zapłaciliśmy ok. 200 zł, co uważam za bardzo przyzwoitą cenę w stolicy. Tym bardziej wrócę potestować np. kuchnię letnią (i zobaczyć, jaki tym razem będzie dobór muzyki**, bo w zeszłym tygodniu było najpierw The Streets, potem Blur z okolic r. 1996 i na koniec cała płyta Roxette, co przypomniało nam czasy podstawówki ;).
Znacie, byliście? Jak wrażenia?
* Jak kiedyś wspominałam, byliśmy w Urfie i choć bardzo mi się podobało, to akurat tamtejszego kebaba wolałabym już nie powtarzać… 😉
** Solec zdał „bublotest„, tj. zaliczył się do szlachetnej mniejszości nie puszczającej Michaela Buble i pochodnych.