W Paryżu byłam w czterech restauracjach, z czego chciałam coś więcej napisać o dwóch, tj. Benoit – jednym z „produktów” Alain Ducasse – oraz o Le Chateaubriand, zajmującym 18-te miejsce na liście San Pellegrino.
Najpierw jednak coś wyznam: jechałam nastawiona na to, że Francuzi są niemili, aroganccy i pod groźbą śmierci nie mówią po angielsku, nawet jeśli potrafią. Czasem negatywne nastawienie jest dobre: człowiek może się mile rozczarować. Pierwsza taka niespodzianka czekała mnie przy dwóch rezerwacjach telefonicznych, które robiłam jeszcze w Polsce – mianowicie okazało się, że moi rozmówcy nie dość, że byli sympa, to sami przechodzili na angielski wyczuwając problemy komunikacyjne. Co istotniejsze, te wrażenia się sprawdziły na miejscu: jak mówiliśmy sobie z M co jakiś czas, „oni wcale nie są niemili”. Przyznaję, że obsługa bywa opieszała i zdarza się typ nadąsany, można go jednak przynajmniej w 50% przypadków rozpogodzić za pomocą ESD* (czyt. uśmiechu i pogody ducha). Osobnym gatunkiem był kelner z Benoit, o czym niżej.
Benoit wybrał M, jako miejsce tradycyjne; bistro, sala z lustrami, małe, gęsto ustawione stoliki, stary lokal (plus jedna gwiazdka Michelina, o czym się jednak dowiedzieliśmy tuż przed wizytą). Stolik na lunch zarezerwowaliśmy bez problemu internetowo, przez stronę restauracji. Warto przy tej okazji dodać, że Francja – nie tylko gastronomiczna – sprawia na mnie ogólne wrażenie internetowo zacofanej; niezła knajpa bez strony internetowej albo tylko ze stroną-wizytówką to nic dziwnego. Być może dlatego w Benoit jest inaczej, że siedzieliśmy między Australijczykami, Brytyjczykami a Tajami, czyt. najczęstszy klient to nie frankofon…. a siedzieliśmy w odległości bardzo niewielkiej, bo – jak zauważyłam – jadąc do Francji, a przynajmniej do Paryża, zapomnijcie o szerokiej sferze prywatności w restauracji ;). Odległość między najbliższymi, tajskimi sąsiadami a nami oceniam na 10 cm maksimum. Do stolika zaprowadził nas pan z grupy nadąsanej, obsługiwał zaś pan Ponury, który w miarę upływu czasu robił się coraz weselszy, ale w stylu biesiadnym, o czym niżej.
Skorzystaliśmy z trzydaniowego menu lunchowego prix fixe, z dwoma-trzema opcjami do wyboru. Ja jadłam chłodnik z zielonego groszku i blanquette de veau (w skrócie: sztuka mięs z cielęciny), M tartę z marynowanej makreli i krwawą kiszkę. Przystawki przyniósł nam niższy rangą pracownik, który został głośno zrugany przy gościach przez pana Ponurego – może nie zdawał sobie sprawy, że ktoś coś niecoś może po francusku rozumieć, albo, co wydaje mi się bardziej prawdopodobne, zupełnie się nie przejmował, czy ktoś słyszy i rozumie, czy nie. Jedzenie – zarówno sposób podania, jak i smak – były takie, jak wyobrażam sobie dania jadane przez Julię Child i cuisine bourgeoise, o której kiedyś pisałam; było smacznie, choć bez fajerwerków. Z ciekawostek co do zastawy: większość dań była podana na charakterystycznych kwiecistych talerzach, ale sztućce były mocno zużyte, zaś moja cielęcina pojawiła się w umiarkowanie estetycznym naczyniu do zapiekania a la Pyrex.
Jako deser M wybrał savarin a l’Armagnac, ja zaś zestaw pt. trzy mini tarty (czekoladowa zdecydowanie była najlepsza, nie tylko dlatego, że nie zawierała pistacji jak druga, czy bezy włoskiej, jak trzecia ;). Babka ponczowa M okazała się dość obfitych rozmiarów, do tego był kopczyk kremu. Po chwili pan Ponury bez słowa postawił na stoliku dwie butelki Armagnacu i się oddalił. Początkowo sądziliśmy, że M ma za ich pomocą dokonać elementu a l’Armagnac w deserze, ale babka okazała się być już nasączona, więc butelki zignorowaliśmy – do chwili po posiłku, gdy okazało się, że przynajmniej jedna osoba, przygnieciona savarin, czuje potrzebę kapki mocniejszego alkoholu. Wówczas pan Ponury sprawił, że długo go zapamiętamy: na wieść o tym, że potrzebny jest kieliszek Armagnacu, machnął ręką w kierunku butelek („a to co?!”), wzruszył ramionami, przelał resztkę wody ze szklanki M (200ml) do mojej (nie mam tzw. lęków bakteryjnych, ale jednak trochę osłupiałam), po czym chlusnął do szklanki po wodzie Armagnacu („jakby sami nie mogli sobie nalać”), butelkę odstawił z powrotem na stolik, po czym zaczął wesołą rozmowę na temat piwa Singha z naszymi sąsiadami.
Po wyjściu z restauracji miałam mieszane odczucia – podobno w niektórych paryskich lokalach płaci się kelnerom za bycie niemiłymi, więc być może tak powinniśmy interpretować zachowanie pana Ponurego? Czy jednak ma to zastosowanie w lokalu tzw. gwiazdkowym? Z drugiej strony – bo dość długo czekaliśmy na rachunek – miałam wrażenie, że z każdym pojawieniem się na sali kelner jest coraz pogodniejszy i bardziej rubaszny, co oczywiście można różnie interpretować ;). Myślę, że będąc we Francji, zwłaszcza w jakimś mieście, warto pójść do restauracji tego typu, niekoniecznie Benoit, dla tego kolorytu lokalnego.
Le Chateaubriand dla odmiany to tzw. neo-bistro. Stare w nowym wydaniu, ew. eksperymenty na znanej bazie. Stolik dostać niełatwo, choć dzwoniąc dokładnie dwa tygodnie przed planowaną wizytą (zgodnie z instrukcją telefoniczną uzyskaną od miłego pracownika restauracji w maju), udało mi się to bez problemu – albo też tak mi się wydawało, do czasu gdy tuż przed wizytą musieliśmy zmienić rezerwację, i dostaliśmy telefon zwrotny pt. „mamy dla Was stolik, ale przy barze”. Miejsce na dłuższą metę okazało się całkiem dobrym wyborem – mieliśmy wgląd w testowanie win przez obsługę, przyjmowanie rezerwacji, odsyłanie gości z kwitkiem, itd.
Zasada jest prosta – jesz to, co Ci podadzą, tj. menu degustacyjne, wybór jest tylko przy deserze (tj. sery albo słodkie). Można się zdecydować na dodatkowy zestaw kontrowersyjnych alkoholi, dobranych do menu, i uważam, że warto, jednak jest to dość sporo procentów na osobę (szczególnie jeśli, jak my, przyjdzie się pół godziny za wcześnie i zostanie się odesłanym przez restaurację do sklepu winiarskiego po drugiej stronie ulicy…).
Wystrój jest ciemny i prosty – ciemnobrązowe stoliki i krzesła, na ścianie duża tablica z wypisanymi nazwiskami (uznałam, że chodzi o dostawców produktów czy szerzej pojętych „przyjaciół restauracji”, bo był tam także Johnny Halliday…). Obsługa jest młoda, atrakcyjna (w typie artystycznym), miła, choć zdystansowana, zaganiana i zupełnie amatorska 😉 – w przypadku amuse bouche jeden z kelnerów buchnął przed nami na blat dwa pierwsze alkohole, rzucił coś przez ramię i pobiegł dalej, i dopiero metodą prób i błędów zorientowaliśmy się, co było do czego.
Samo jedzenie jest także, wbrew pozorom, proste. Były dwa hity i bez większych wpadek, ale w przypadku wielu dań dobrze, że zrobiłam notatki, bo ich nie zapamiętałam (to te bez komentarzy ;). Oto co jedliśmy:
- Ptysie z serem + cydr
Tak, proszę Atelier Amaro – alkohol dobrany do menu to nie musi być wino czy napój wysokoprocentowy…
Kwaśna (rabarbarowa?) zupa-chłodnik z surową rybą + likier pomidorowy
Pierwszy hit. Zupa kwaśna, orzeźwiająca, pobudzająca apetyt i likier pomidorowy (jak się dopytałam, z owoców, nie pędów) świetnie do niej dobrany.
3. Krewetki z marakują w tempurze + wino przypominające rozcieńczone sherry (amontillado)
4. Małże, akacje, szparagi (zupa a la azjatycka)
5. Bulion „wołowy” (z ryby wędzonej) z zielonym groszkiem (robiące za trou)
6. Tuńczyk Bonito z rabarbarem + botwinką + landrynkowe Pinot Noir
7. Turbot, sezam, kwiat bzu + wytrawne czerwone sycylijskie
Drugi hit. Nie lubię kwiatu czarnego bzu, ale z tym sezamem i rybą się dobrze komponował.
8. Grejpfrut, grasica, cebula + acetonowy szampan z mieszanych roczników
W moim odczuciu minus, i za dominującego, bardzo gorzkiego grejpfruta (bo było i albedo, i skórka…) i za alkohol, którego smak i zapach niestety mnie przerósł.
9. Deser: lody cytrynowe na ogórku z pistacjami + sake LUB sery + półwytrawne białe wino
Jadłam sery i niestety tu należy im się minus – było ich za dużo, wybór zbyt mało zróżnicowany, całość przykryta długimi plastrami parmezanu… Hmmm…
10. (bonus dla M) żółtko z karmelizowanym cukrem z suchą masą migdałową (zdekonstruowany makaronik 😉 + sherry amontillado
Tzw. najdziwniejsze danie w menu ;).
Koniec naszego posiłku przypadał na ok. 21:30, czyli porę o której można przyjść bez rezerwacji czatować na stolik. Czatownicy kręcili się przed wejściem już wcześniej (niektórzy byli też odsyłani do wspomnianego wcześniej sklepu-winiarni), a o godzinie zero koło baru utworzyła się wywierająca presję kolejka ;). Chyba sama nie byłabym tak zdesperowana… Uważam wyjście za udane, bo tzw. pouczające i ciekawe, ale czy jest to rzeczywiście dobra restauracja? Przypomina bardziej oglądanie spektaklu podczas próby przed właściwą premierą czy degustację po warsztatach kulinarnych. Plus należy się jednak za bezpretensjonalność, świeżość aranżacji i pozytywną ideę eksperymentu ;). Kulinarki czy smakosze powinni spróbować choćby z ciekawości, ale już „normalnych” ludzi bym tam nie posłała.
Ciekawa jestem, kto doczytał do końca tego elaboratu ;)? Do którego miejsca chętniej byście poszli?
* Eksperymentalny Sygnał Dobra, znajomość twórczości M. Musierowicz się kłania.