Od dziesięciu dni podróżuję po Tajlandii. Z racji półmetka wyjazdu uznałam, że warto uporządkować wrażenia (i podzielić się nimi z czytelnikami ;).
Jeszcze nigdy nie byłam tak daleko na wschód. Najdalszym miejscem, do którego wcześniej zawędrowałam, były Indie. Pierwsze chwile po opuszczeniu lotniska w Bombaju dostarczyły niezapomnianych widoków i zapachów (niekoniecznie pozytywnych). Bangkok nie jest tak porażający. W porównaniu z Bombajem, jest znacznie czystszy, spokojniejszy, bardziej zielony. Drogi są lepsze, kierowcy uważniejsi, na ulicach nie kręci się aż tyle bezpańskich psów (nie mówiąc o krowach czy bawołach ;). Mimo to jest tu oczywiście dla nas egzotycznie: roślinność była pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłam uwagę – to, jaka jest bujna, zielona i plenna, nawet w wielkiej, zanieczyszczonej metropolii, jaką jest stolica Tajlandii.
Drugą rzeczą, którą zauważyłam, było – ciekawe, czemu… – jedzenie uliczne. Podobnie jak w Turcji czy w Indiach, w Tajlandii wyjątkowo łatwo zaspokoić głód: dosłownie wszędzie znajdują się stragany czy wózki z jedzeniem, nie mówiąc o sklepach czy restauracjach. Oczywiście najlepiej wybierać te miejsca, które cieszą się największym powodzeniem wśród lokalnych mieszkańców, gdyż gwarantuje to, że jedzenie będzie i świeższe, i bardziej autentyczne w smaku. Jeśli zaś chodzi o to ostatnie – można wiele powiedzieć o tajskiej kuchni, ale nie, że jest mdła. Jedzenie najczęściej jest mniej lub bardziej pikantne; jak pouczała nas nauczycielka podczas kursu gotowania (o którym szczegółowo opowiem innym razem): „Ile użyjecie papryczek chilli, zależy od was, ale Tajowie wzięliby pięć”. Ja najczęściej brałam dwie, góra trzy 😉 Nadmiar ostrości w gotowej potrawie można regulować cukrem, w niektórych daniach, podczas gotowania – mlekiem kokosowym. Również pozostałe smaki – słony i kwaśny – są silnie akcentowane w kuchni tajskiej. Dania na północy wydawały nam się zasadniczo ostrzejsze i kwaśniejsze niż na południu, które były słodsze. W wielu restauracjach lub knajpkach ulicznych na stołach stoi „zestaw obowiązkowy” składający się z czterech pojemników: z sosem rybnym lub sojowym (aby danie dosolić), chilli (najczęściej w płatkach), octem (zazwyczaj z dodatkiem świeżego chilli) oraz z cukrem.
Takie właśnie przyprawy stały na stolikach przy straganie na ulicy vis a vis naszego pensjonatu w Bangkoku, gdzie jedliśmy nasz pierwszy posiłek w Tajlandii, zamawiany głównie na migi oraz przy pomocy jedynej osoby w okolicy, która znała podstawy angielskiego i mogła pomóc obsłużyć faranga. Obok przypraw znajdowały się pojemniki na sztućce, czyli łyżki i widelce – ten ostatni służy do nabierania potrawy na łyżkę, którą jemy. Pałeczki są używane tylko do makaronu, a i to nie zawsze – niektórzy Tajowie jedzą go także łyżką i widelcem, tylko zamieniając dłonie, tj. nawijając makaron na widelec i zgarniając łyżką.
Kuchnia tajska jest zasadniczo lżejsza od indyjskiej, i zresztą trudno się dziwić – w jednej kuchni dużo ghee i paneeru, w drugiej – trochę oleju roślinnego i czasem mleko kokosowe plus krótka obróbka termiczna.
Trzecim ważnym elementem pobytu w Tajlandii są owoce. W Indiach większość wyjazdu unikaliśmy i surowych warzyw, i owoców, tu z przyjemnością odkrywam nowe smaki. Należą do nich różne gatunki bakłażanów, np. pea eggplant (mini-bakłażan; wygląda jak przerośnięty groszek), oraz grzybów. Pierwszym egzotycznym owocem, jakiego skosztowałam, był rambutan, który trochę przypomina z wyglądu mechate litchi; miąższ lekko przypomina strukturą melona, jest delikatny i orzeźwiający w smaku.
Kolejnym odkryciem było to, że dojrzały ananas (którego kiedyś bardzo nie lubiłam) może być pyszny. Później spróbowałam mangostanu – soczystego, słodko-kwaskowatego – i rose apple (czapetka jambos), bardzo chrupkiego, o lekkim posmaku gruszki. Następnym odkryciem był salak – słodki, o mocnym, lekko daktylowym zapachu i smaku – po obraniu z wężowej skórki.
Rozczarował mnie natomiast dragon fruit (pitaja), który pod niezwykłym wyglądem (fuksjowa skórka i miąższ a la makowiec – jak dalmatyńczyk w różowym kubraku 😉 kryje mączną strukturę i nijaki smak (M: „jak krzyżówka rzodkiewki z kiwi”).
Naszym ulubionym tajskim deserem natomiast stał się lepki ryż z mango (tradycyjnie podawany w liściu bananowca). Clou tkwi w słodkim sosie na bazie mleka kokosowego i oczywiście na jak najlepszym mango…
CDN 🙂