Nie, nie oszalałam, i nie wydaje mi się, że wciąż trwa lipiec 🙂 Półmetek wakacji za nami i uznałam, że czas na małe owocowe podsumowanie nt. tego, co się działo do tej pory. A że owoce lubię, chyba nikt nie wątpi, patrząc na tą kategorię wpisów.
Jak niektórzy z Was wiedzą, niestety natura (czyt. żarłoczne ptaki) pozbawiła mnie w tym roku własnych porzeczek działkowych. Zacisnęłam zęby i nabyłam stosowną ilość na targu. Z czarnych (oraz osobno z wiśni) zrobiłam nalewkę oraz konfiturę – łącznie z 3 kg owoców, ale poniżej proporcje dla 1 kg.
Składniki: 1 kg czarnej porzeczki, ok. 300g cukru, opcjonalnie: sok z ok. 1/4-1/2 cytryny
Porzeczki umyłam, umieściłam w rondlu. Zasypałam cukrem (początkowo 200g), wymieszałam, doprowadziłam do wrzenia, pohamowując chęć podlania wodą (często mieszałam, lekko rozgniatając owoce, które szybko puściły sok). Po zagotowaniu lekko skręciłam ogień. Sprawdziłam doprawienie i lekko dosypałam cukru. Po ok. 10-15 minutach znów skosztowałam i znów lekko dosłodziłam (łącznie dałam ok. 300g cukru). Od zagotowania gotowałam owoce na średnim ogniu ok. 30 minut. Pod koniec gotowania dodałam sok z cytryny. Zestawiłam z ognia na ok. 10 minut, sprawdziłam gęstość i słodkość. Ponownie lekko podgrzałam kilka minut. Przekładałam gorącą konfiturę do czystych, wyparzonych i wysuszonych słoików (+ przetarłam pokrywki spirytusem). Pasteryzowałam krótko w piekarniku (15 minut we włączonym na 160 st. C, w kąpieli wodnej + 15 minut w wyłączonym).
W podobny sposób zrobiłam konfiturę wiśniową, tam jednak dałam częściowo cukier z dodatkiem pektyny. Mimo to konfitura wyszła odrobinę zbyt płynna – prawdopodobnie za mało pektyn lub zbyt krótko gotowałam.
Na szczęście, dla zrównoważenia katastrofy porzeczkowej, nasz leśny malinowy chruśniak obrodził. Z zerwanych malin (a leśne są znacznie bardziej aromatyczne od ogrodowych!) zrobiłam sok, taki jak z porzeczek, dodając jednak tylko ok. 220g cukru na ok. litr soku z owoców. Ze względu na mniejszą zawartość cukru, ten sok już naprawdę należy trzymać w chłodzie lub spożyć bardzo szybko.
Garść malin użyłam także, razem z jagodami, jako posypkę najprostszego owocowego ciasta ucieranego. Ono zawsze wychodzi, więc tym razem też wyszło 🙂
Pozostałe maliny zostały skonsumowane w najprostszym możliwym deserze: owoce, jogurt naturalny i kruche ciasteczka, robione wg odkopanego przepisu. Wyszły bardzo delikatne, nie za słodkie, idealne do poobiedniej herbaty. Zniknęły bardzo szybko…
Ze świeżych malin (już nie leśnych, niestety) zrobiłam także kolejną wersję sernika londyńskiego (tak, wiem, ile można… No, dużo można :).
Składniki: 1 sernik londyński przygotowany wg tego przepisu, składniki polewy: ok. 200-250g malin, ok. 3 łyżek wody, ok. 3-2 łyżek cukru, ok. 1-2 łyżek mąki ziemniaczanej
Maliny umieścić w rondelku, zalać wodą, dosłodzić do smaku, zagotować. Skręcić ogień na mały, zebrać ok. 3 łyżek powstałego soku i rozetrzeć na pastę z mąką ziemniaczaną (można najpierw dodać 1 łyżke mąki, jeśli sos za mało zgęstnieje, czynności powtórzyć z 2 łyżką). Powstałą masę powoli dolewać do malin, cały czas mieszając, by nie powstały tzw. gluty. Owoce powinny szybko i wyraźnie zgęstnieć. Wystudzić, schłodzone wyłożyć na schłodzony sernik, całość znów schłodzić.
I w lipcu i w sierpniu trwa także sezon na morele, brzoskwinie i nektarynki. W Wołowcu rok temu zasmakowałam w owsiance z cynamonem i brzoskwiniami. Swoją robię tak, jak tu (owsianka na mleku), dodając trochę cynamonu i rodzynek, oraz mieszając gotowe płatki z pokrojoną w kostkę nektarynką.
Teraz czekam na kolejną partię owoców – sierpniowe śliwki i inne. Na jutro mam plany morelowe…