Wciąż klimaty z kręgu czarownic i baśni (czy dzika róża Wam się tak nie kojarzy? Śpiąca Królewna i te sprawy?). Gapiłam się kilka lat na krzaki kwitnące pod domem na Mazurach, aż rok temu się zabrałam do dzieła. Zaznaczam, że mój problem z przetworami różanymi jest taki, że nawet jeśli wiem, że aromat jest naturalny, wydaje mi się sztuczny (może to złe doświadczenia z bułgarskim olejkiem różanym w dzieciństwie – wylałam kiedyś w pokoju). M jednak bardzo je lubi. Skorzystałam zeszłego lata z przepisu Fettini z GP, redukując ilości, bo miałam mniej płatków (baaardzo są lekkie). No i wyszło za słodkie i w dodatku za twarde, bo chyba przesmażyłam. Tym razem wybrałam metodę „małych kroczków”, uznając, że lepiej zacząć spokojniej i ew. dosłodzić. A więc…
Zerwane płatki dzikiej róży przebieramy, obcinamy białe końce (męcząca robota). Ważymy – moje miały ok. 150g, i na taką potrzebujemy zagotować syrop ze 100ml wody i 7-8 łyżek cukru (zaczęłam od połowy tych ilości, stopniowo dodałam wodę i cukier, ale ostatecznie wyszło właśnie tyle). Gdy syrop będzie klarowny, wrzucamy płatki i smażymy na niewielkim ogniu, aż będą jednolitą, szklistą masą (uważać, by nie przypalić!), co trwa ok. 30 minut. Jeśli masa byłaby za sucha, podlać lekko wodą. Przy większych ilościach płatków można trochę posmażyć, odstawić, ponowić, itd. Pod koniec smażenia dodać parę kropel soku z cytryny dla zachowania koloru, wymieszać i po paru chwilach skosztować, czy nie jest za mało słodkie i ew. dosłodzić. Z podanych ilości uzyskałam ok. 200ml konfitury. Przechowywać w lodówce.
Ta wersja, jako dodatek do wypieków, zyskała moje większe uznanie. Można nią np. nadziać takie rogaliki…