Nowe nabytki książkowe

Pod choinką znalazłam całkiem sporo książek. Poza beletrystyką, także trzy pozycje kucharskie, i właśnie refleksjami na ich temat chciałam się z Wami podzielić.

Na pierwszy ogień ta, która zrobiła na mnie największe wrażenie – The Bread Bible Rose Levy Beranbaum, albo jak określił M: „jak zrobić swoje własne chlebowe F16”. Od chlebków ucieranych, typu bananowy, poprzez chleby drożdżowe i na zakwasie, do brioszek i chałek. Czytałam, że książka jest bardzo dokładna, ale nie sądziłam, że aż tak. Albo może miałam inne standardy dokładności. Przy każdym przepisie są składniki w formie tabelki, podane w gramach, miarach amerykańskich (szklankach, łyżkach) oraz uncjach. Jest wyszczególnione, jak dużo czasu potrzebujemy na przygotowanie i pieczenie, oraz dokładnie jakiej wagi chleb uzyskamy. Nie jest tylko napisane, jaką mamy użyć foremkę – ona jest NARYSOWANA. Podobna dokładność ma miejsce w sposobie przygotowania – najdrobniejsze szczegóły, co, jak, kiedy i dlaczego. Przyznaję, że nie jest to mój styl gotowania. Jestem raczej roztrzepana, w kuchni robię dookoła siebie bałagan, często coś upuszczam na ziemię (lub siebie…) i często improwizuję. Najbardziej odpowiada mi styl Nigelli, jej swoboda, zrelaksowanie, „dodajcie tyle, albo trochę więcej” lub „jeśli nie macie tego, użyjcie czegoś innego”, oraz przyznaję, momenty kiedy przenosi składniki sałatki na talerz, po drodze trochę gubi i zerka szybko do kamery, czy było widać :). Nie sądzę, by Różyczka Beranbaum, jak ją pieszczotliwie nazwałam, sobie na coś takiego pozwoliła. Pieczenie w jej wydaniu przypomina pracę w laboratorium chemicznym i… tak, po pierwszym „wow” nad książką, trochę się zraziłam, gdy zaczęłam czytać. Potem jednak upiekłam 2 chleby, wyszły bardzo dobrze, więc chyba zna się na rzeczy. Instrukcje składania chleba także bardzo mi się przydały – bardzo przejrzyste, i naprawdę dobrze dzięki nim złożyłam chleb. Ma jednak Rose specyficzne podejście do zakwasu. Po pierwsze, woli go hodować w formie gęstego ciasta zakwaszonego, które woli, bo uważa, że jest łatwiejsze (mniej brudne) w obsłudze, oraz mniej kwaśne (a to dla mnie akurat minus). Po drugie, prowadzi je w dziwny sposób, tj. przy aktywacji ciasta do pieczenia chleba je marnuje, tj. wyrzuca regularnie część. Nie zrozumiałam, czym się kieruje, tj. dlaczego jeśli jest wagowo za dużo, nie schowa go do lodówki na „zaś”; jedynie wytłumaczenie, jakie mi przyszło do głowy to takie, że ma – objawiane w innych miejscach tekstu – „lęki bakteryjne” (a przecież zakwas w sumie z zasady jest „bakteryjny”!). Zaleca np., by – jeśli już ktoś koniecznie chce ten kłopotliwie lepki i brudzący zakwas płynny – regularnie wyrzucać wierzchnią warstwę. Hmmm, nie wiem, co by powiedziała na mój słój z zakwasem i jego zacieki, warstwy itd. Innymi słowy, nie dogadałybyśmy się na pewne tematy, ale z jej przepisów – przy zachowaniu zdrowego rozsądku – chętnie będę korzystać, i już niedługo wrzucę wykonany przeze mnie chleb na zakwasie (przy robieniu którego nic nie wyrzuciłam, tylko zrobiłam od razu dwa bochenki).

Nowe nabytki książkowe

Kolejna autorka jest zapewne wielu osobom znana i nie trzeba jej przedstawiać. Mowa o Claudii Roden i jej The Book of Jewish Food. Gruby tom podzielony jest na 2 główne części: aszkenazyjską (odnoszącą się do Żydów zamieszkujących Europę środkową i wschodnią) i sefardyjską (związaną z Żydami-mieszkańcami Półwyspu Iberyjskiego i migracjami z tego regionu). Każda część, poza daniami w dość standardowym porządku (od przystawek do deserów) zawiera eseje na historyczno-kulturowe, stare zdjęcia (także np. z targu w Warszawie!,) a także wspomnienia własne autorki (podobną formułę ma inna posiadana przeze mnie książka Roden, Everything tastes better outdoors). Claudia Roden urodziła się w Syrii, jej rodzina pochodziła z Syrii oraz Turcji, zaliczając się tym samym do Sefardyjczków; później rodzina wyemigrowała do Londynu, Claudia mieszkała także przez pewien czas w Paryżu. Rodzina jej męża to Aszkenazyjczycy. The Book of Jewish Food to kopalnia przepisów i informacji, ale bardzo czytelnie podanych i skatalogowanych. Same przepisy pokazują wyraźnie, jak działają wpływy kulturowe (o czym pisałam przy okazji Kuchni Miriam) – wśród dań aszkenazyjskich niejedno byście rozpoznali, a już krupnik z pewnością. To samo ma miejsce w przypadku dań sefardyjskich. Warto sięgnąć po tą książkę w poszukiwaniu nie tylko dobrego jedzenia, i nie tylko tego, co zwykliśmy rozumieć jako „kuchnię żydowską”. Prezentowałam kiedyś chutney z kolendry – wersja II z Nigella gryzie została przez p. Lawson zaczerpnięta właśnie z tej książki Claudii Roden, w której jest opisana jako specjał Bnej Israel, kolonii żydowskiej zamieszkującej okolice Bombaju. Historia tej społeczności jest zresztą fascynująca.

Trzecia pozycja to właściwie bardziej ciekawostka, niż książka kucharska do codziennego używania – The Jane Austen Cookbook autorstwa Maggie Black i specjalistki od Austen Deirdre le Faye. Ta ostatnia napisała pierwszą część książki, stanowiącą „rys historyczny”. Maggie Black zajęła się stroną bardziej praktyczną, czyli wyborem przepisów, a właściwie lekkim zaadaptowaniem starych dań do nowych czasów. Wiele z nich to przepisy z książki kucharskiej Marthy LLoyd, wieloletniej przyjaciółki Jane Austen, rezydentki w domu Austenów i później (w wieku 62 lat!) bratowej Jane. Być może zbyt pobieżnie przejrzałam książkę, ale wydaje mi się bardziej gratką dla fanów niż źródłem inspiracji kulinarnych. Do tej pory najbardziej zainteresował mnie przepis na domowe piwo imbirowe, no i pewien detal na okładce książki, który powiększam ;):

Nowe nabytki książkowe

Nowe nabytki książkowePod choinką znalazłam też książkę, którą dopiero mam zapełnić – uroczy folder na przepisy kulinarne, czyli nowoczesną wersję zeszytu Marthy Lloyd. Teraz muszę zająć się przenosinami kserówek i zapisków ze starego, znacznie brzydszego zeszytu, do tego – i to moje, na razie niezrealizowane, zadanie na Nowy Rok 😉