Kuchnia MiriamOstatnio myślałam o tradycji i rodzinnym przekazywaniu przepisów przy okazji Gotujemy po polsku, a niedawna lektura Miriam’s Kitchen dostarczyła mi jeszcze więcej tematów do refleksji. Nieprzypadkowo książka może zostać zaklasyfikowana i do kulinariów, i do biografii, a także do tematyki religijnej. Autorka, Elizabeth Ehrlich, opisuje swoją drogę od bycia ateistką/agnostyczką i Amerykanką pochodzenia żydowskiego do stania się wierzącą Żydówką przestrzegającą koszeru (a przynajmniej próbującą to zrobić). Jednym ze źródeł inspiracji dla tej przemiany jest osoba teściowej, Miriam, która wraz ze swoim późniejszym mężem, Jacobem, przetrwała Holokaust w obozie pracy w Częstochowie. Ehrlich spędza wiele godzin w kuchni z Miriam, podziwiając, jak sprawnie sieka, miesza, smaży i zagniata te same dania, co od kilkudziesięciu lat, a które wcześniej przygotowywała jej matka, i jej matka przed nią.

Miriam nie eksperymentuje ze składnikami, doprawieniem; gotuje z pamięci. Nie ma wątpliwości czy rozterek, które trapią jej synową: koszer oznacza wyrzeczenie się ulubionych krewetek, szabas oznacza, że nie można się umawiać do kina w piątek wieczór, a w ogóle jak pogodzić szabas i koszer z pracą zawodową? Miriam nie ma wątpliwości, bo droga, którą kroczy – porządnej żydowskiej matki i żony – jest jedyną, jaką zna. Prawa, którym podlega bez szemrania, których nie kwestionuje, zapewniają ład nie tylko w kuchni (stanowiącej symbol stylu życia i wyznawanych wartości), ale w całym życiu rodziny. Stanowią ostoję w czasach zmian, strat osobistych i materialnych. Są niezmienne, jak niezmienny jest smak gefilte fisz czy ciasta drożdżowego w jej kuchni. Nie próbuje odchudzić dań używając mniej oleju, jak chciałaby Elizabeth, czy ułatwić sobie pracę przy pomocy robota kuchennego, bo wtedy nie „czuje” dania. Jej synowa, choć niewątpliwie podziwia Miriam, to pochodząc z innego środowiska i pokolenia, próbuje znaleźć dla siebie własne miejsce, własną kuchnię w tradycyjnej religii. Jednak wszystkie przepisy przytaczane w książce, są daniami z repertuaru albo Miriam, albo matek/babek Elizabeth.

Czytając przepisy i wspomnienia Miriam, która wychowywała się w okolicach Radomia, zastanawiałam się nad przenikaniem wzajemnym kultur. Teściowa Ehrlich serwowała rodzinie najpierw w Izraelu, a później w Nowym Jorku, dobrze znane nam mizerię, pomidory z cebulką, kompot czy sernik „z kratką”, z twarogu z rodzynkami. Jako dziewczynka zbierała z matką kurki (i nazywała je w transkrypcji pisarki kushinushki – kurze nóżki?). Gotowała barszcz. I słodziła wszystkie potrawy, coś, co omówione jest szerzej w kontekście słodkiej gefilte fisz przez autorkę. Wg Elizabeth Ehrlich, której przodkowie pochodzili z Galicji, Litwy, Warszawy i Niemiec, ale o żadnym z nich nie myślała jako o Polakach – słodki smak jest cechą polską. I tak jadając u Miriam przez pierwsze lata buntowniczo zalewała gefilte fisz ostrym chrzanem, potem – przywykła. Jej rodzina ryby nie słodziła („Litwacy nie byli zrobieni z cukru”). Może powyższe rozważania stanowią odpowiedź na zagadkę słodkiego barszczu, o którym pisałam – babcia M, pierwotna autorka barszczu pitnego, pochodziła z Polski centralnej, a moja „niesłodka” rodzina z Niemiec i Galicji?

Zapisując przepisy Miriam, przyprowadzając swoją córkę, by uczyła się lepienia drożdżówek z serem pod okiem babci, Ehrlich zapewnia ciągłość i przedłuża życie tradycji kulinarnej. Polska Miriam, Polska, która już nie istnieje i której my, współcześni Polacy, też nie znamy, wciąż żyje na jej stole w formie, którą rozpoznajemy: o, rosół. O, twarożek z rzodkiewką i szczypiorkiem. O, kruszonka na placku. Nie wiem, o ilu sprawach byśmy mogli z teściową Elizabeth porozmawiać, ale wiele z jej potraw mogłoby stanowić temat wspólny.

Sprawą egzotyczną dla mnie były szczegóły prowadzenia koszernej kuchni, omówione dość szczegółowo przez autorkę. Wiedziałam o naczyniach mlecznych i mięsnych czy o koszernym mięsie, ale nie zdawałam sobie sprawy, z tego, jak wielki porządek i sprawna organizacja muszą panować w koszernej kuchni. Nie wystarczą osobne talerze, całkowite rozdzielenie musi obejmować naczynia do gotowania, szmatki czy gąbki do zmywania, sztućce, miejsce do przygotowywania potraw. Zmywarka musi zostać wyparzona między zmywaniem mlecznym a mięsnym. Nie jest to miejsce na improwizację, na bezmyślne czy kreatywne wykonywanie czynności; koszerna kucharka musi bardzo uważać, dobrze planować i dokładnie czytać etykietki. Ścisłe przestrzeganie koszeru nie sprzyja eksperymentom czy nowinkom kulinarnym. Patrzę na swoją wyjątkowo niekoszerną kanapkę, posmarowaną masłem, z wędliną (kto wie, z jakiego zwierzęcia?), z kroplą sosu, w którego słoiku kto wie, ile łyżek mlecznych/mięsnych się wcześniej przewinęło, na talerzyku, który jw., i oddycham z ulgą, że nie muszę się nad tym martwić. Choć często myślę, że większa kontrola nad tym, co jemy, ma swoje dobre strony, i np. chętnie bym się dowiedziała, czy ta wędlina jest rzeczywiście drobiowa, i z jakiego drobiu, co poza drobiem się w niej znalazło, i jak ten drób był hodowany…

Pod koniec książki Elizabeth wciąż ma wątpliwości, czy nie popełnia błędów, czy wybrała właściwie, czy nie powinna być bardziej/mniej ortodoksyjna. W ostatnich scenach przychodzi zmęczona wieczorem do domu i staje pośrodku kuchennego pobojowiska, które powinna uprzątnąć, zanim przygotuje coś do jedzenia. Resztki do uprzątnięcia są mleczne. Wyciąga z lodówki zupę mięsną i, zamiast dokładnie wyszorować kuchnię, podgrzewa zupę w mikrofalówce w neutralnej, szklanej misce, i zjada ją na stojąco. W ten sposób osiąga kompromis – nie łamie koszeru, nie męczy się jeszcze bardziej (posprząta jutro), a zaspokaja głód. Miriam by może wykazała dezaprobatę, ale wg Elizabeth równowaga między tradycją a współczesnością, nakazami religijnymi i ideałami a codziennością, została zachowana. Coś, co wielu z nas próbuje osiągnąć.