Handelek i Planty Blog nie kłamie: prawie dziesięć lat nie byłam w Krakowie. Szczerze mówiąc obawiałam się, jak moje (chyba nadal 😉 ulubione polskie miasto zniosło próbę czasu, te wszystkie tłumy turystów, anglojęzyczne wieczory kawalerskie w ilości hurtowej itd., itp., ale po dwóch dniach pobytu z ulgą uznałam, że nie jest źle. Z przyjemnością spędziłam tam weekend (mieszkając na obrzeżach Kazimierza, dzielnicy, którą do tej pory traktowałam tylko turystycznie, i to pobieżnie), trochę zwiedzając, trochę siedząc w knajpach, trochę spacerując (m.in. szukając rodzinnych grobów na Cmentarzu Rakowickim) i myślę, że w przyszłości chętnie znowu przyjadę. Jako studentka jeździłam do Krakowa pod byle pretekstem, po prostu by sobie tam „pobyć”, i w gruncie rzeczy wciąż uważam, że to dobre miasto do takiego celu (podobnie jak imho Londyn).

Miałam oczywiście całą listę spożywczą do zrealizowania, i niestety część z niej okazała się albo rozczarowaniem, albo tylko obojętna. Na nutę pozytywną skupię się na plusach.

Handelek i Hotel RoyalPonieważ do zagospodarowania „na mieście” mieliśmy tylko jedno śniadanie, wybór miejsca nie był łatwy. Stanęło na Handelku koło Starego Kleparza, bo a) otwarty od 8, czyt. ciut wcześniej niż wiele innych lokali (wciąż zresztą żałuję, że „od 7 rano” to nie standard polski, ale cóż), b) podobały mi się nawiązania do tradycyjnej lokalnej formuły niezobowiązującego lokalu (nieistniejącego tzw. handelku u Hawełki i mającego się dobrze wiedeńskiego Trześniewskiego z ladą pełną kanapek – polecam zresztą lekturę tekstu na ten temat w krakowskiej GW). Trochę się zdziwiłam, że przed 9 rano w niedzielę było nawet prawie pełno, ale na szczęście dwa miejsca siedzące się znalazły. Wybraliśmy obfity zestaw dla dwojga, tj. „krakowskie huncwoty” (którymi trzy osoby w sumie też by się najadły), z trzema pastami do pieczywa (np. wybiera się z aktualnego asortymentu zza lady, u nas była m.in. jajeczna ze śledziem), sałatką majonezową z mortadelą (!) oraz chałką na słodko x 2. Wszystko popite czarną herbatą, bo to mi najbardziej pod takie menu pasowało (bo od kiedy odkryłam, że kluczem do klasycznej herbaty w moim przypadku jest minimalne posłodzenie, mogę ją pić – choć rzadko mam ochotę ;). Poza ofertą spożywczą rozczuliły mnie ściany z karteczkami zostawionymi przez gośćmi oraz tablica z podsumowaniem zmian wprowadzonych po sugestiach klientów.

Hummus AmamamusiMam wrażenie, że obecnie w Krakowie jest sporo lokali z kuchnią izraelską – zwłaszcza na Kazimierzu, co jest poniekąd zrozumiałe. Tak się złożyło, że odwiedziliśmy ostatecznie dwa z nich, i chciałam wspomnieć o tym, w którym bardziej mi się podobało, czyli malutkim Hummus Amamamusi. Nie jest to tylko hummusownia, jak wrocławskie W kontakcie, choć pasta z ciecierzycy występuje tu w wielu wcieleniach i stanowi bazę menu; można zjeść także dania śniadaniowe, typu szakszukę, sałatkę tabbouleh czy masabahę (ciecierzycę z tahiną itd. na ciepło). Hummusu spróbowaliśmy klasycznego, podanego z pitą, dużą ilością surowych warzyw oraz pikli – i w sumie rozumiem, czemu tak dużo osób kupowało go także na wynos ;). Polecam na lunch lub jakiś drobny posiłek, choć zważywszy na niewielką ilość stolików, może być czasem problem z miejscem siedzącym.

Pastel de nata i KazimierzZ innych pozytywów było przypadkiem odkryte źródło pastel de nata, czyli Cafe Lisboa. Przechodziliśmy po drugiej stronie ulicy i zwróciłam uwagę na dużą liczbę ludzi przed lokalem, potem zauważyłam szyld i co ci ludzie jedzą ;). Gdy wracaliśmy już po właściwej stronie, M na chwilę wszedł do środka kawiarni, gdy rozmawiałam przez telefon i wyszedł z jednym ciastkiem do podziału. Te pastel de nata są nieduże, takie na dwa kęsy, ale – na tyle na ile coś jeszcze pamiętam z 2004 r. – smak wydawał mi się całkiem zbliżony do tego portugalskiego. Znów zaczęłam niemrawo myśleć, że może je upiec w domu (co zdarza mi się średnio raz na rok od pobytu w Lizbonie ;).

Rzut beretem od ww. źródła budyniowych babeczek jest miejsce, które podsumowałabym jako „tak, ale”, tj. Molam Thai. Skojarzeń z londyńskim Kiln (o którym wciąż co jakiś czas ciepło myślę) czy Smoking Goat trudno uniknąć choćby na widok menu, więc przyznaję, że miałam wysokie oczekiwania. Tymczasem choć smakowała mi ryba (danie główne), przystawki/dodatki były tylko ok. Jak zwrócił uwagę M, być może tak akurat trafiliśmy, jednak właściwie wszystko poza ryżem było mniej lub bardziej pikantne (co mi odpowiada), ale przy tym także dość wyraźnie słodkie (co jest ok przy jednym daniu, ale już w większej liczbie nuży). Podsumowując, mogłabym zrobić jeszcze jedno podejście, choć już bez wielkich oczekiwań ;).

Zabrakło mi czasu na skupienie się na napojach – pójście na ciekawe drinki czy znalezienie naprawdę fajnego miejsca na dobrą kawę. Jest co robić następnym razem. Może nawet trafię na pogodę pt. „zaduma polna, osmętnica”, którą kojarzę z jesienno-zimowym Krakowem, i której paradoksalnie mi w ten ciepły i raczej słoneczny weekend brakowało.