Targ w Atenach To jak pierwszy raz zwiedzałam (krótko, bo ostatecznie wyszło pół dnia) Ateny na początku stulecia, byłoby trudne do powtórzenia. Bo komu by się chciało o około czwartej nad ranem, po prawie nieprzespanej nocy, pojechać autobusem z lotniska na plac Syntagma (czyt. pod parlament), po ciemku wędrować przez opustoszałą Plakę, opędzając się od bezpańskich psów, wspiąć się pod Akropol, by wreszcie odwrócić się i zobaczyć pod sobą to, co bezcenne, tj. całe jeszcze oświetlone miasto? To se ne vrati.

AkropolTegoroczna wizyta w mieście zaczęła się, jak wspominałam, mało fortunnie – też nad ranem, ale po ciężkiej podróży promem, przy czym jeszcze do południa chodziłam zygzakiem ;). Wielkiego zwiedzania* stolicy Grecji nie planowaliśmy w związku z obowiązkami zawodowymi (plus największą atrakcję z bliska obejrzeliśmy kilkanaście lat temu – nie tylko przed świtem i od dołu, tzn. o ósmej rano weszliśmy na teren Akropolu razem z grupką innych turystów oraz… żołnierzy ubranych na galowo –  bo działo się to 15 sierpnia, czyli w ważny dzień świąteczny). Bardziej zależało mi na niezobowiązującym pochodzeniu po mieście, i tak spędziliśmy dwa późne popołudnia/wieczory, plus kawałek dnia przed wylotem. Jak pisałam, miasto nie trafiło mi szczególnie do serca (Rzym w końcu jest jeden), za do żołądka… Nie oszukujmy się: kulinaria to mocna strona Aten ;).

SeychellesWybierając cele wieczornych spacerów, czyt. miejsca na kolację, mocno polegałam na przewodniku Basi Stareckiej, i Wam też go polecam. Dlatego pierwszego dnia szliśmy przez dzielnicę Metaxourgeio (o nienajlepszej zresztą sławie) by dotrzeć do Seszeli, tj. restauracji Seychelles. Usiedliśmy na zaskakująco (jak na okolicę) zadbanym skwerku vis a vis lokalu, i zamówiliśmy dzbanek retsiny („wreszcie!”), winne dolma z jogurtem oprószonym papryką pul biber, duszoną zieleninę, tj. hortę, oraz grillowaną kałamarnicę. Na tą ostatnią trochę się naczekaliśmy (czyt. państwo o niej zapomnieli) i M, najedzony przystawkami i chlebem, chciał już z niej zrezygnować, ale ja nie odpuściłam, i słusznie, bo było to clou posiłku ;). Czekanie (długie…) na rachunek osłodziło nam tym razem nie rakomelo, a kormos, który zresztą nie pierwszy raz dostaliśmy w Grecji jako poczęstunek po posiłku – ten na zdjęciu jest jeszcze z Sifnos, ale ateński wyglądał identycznie. W skrócie, to tzw. czekoladowe salami. Miejsce polecam na niezobowiązującą kolację/nieśpieszne (obsługa miewa przestoje 😉 spotkanie nad winem np. ze znajomymi, przy prostym, smacznym jedzeniu. Stolik warto zarezerwować (i ja zrobiłam to bez problemu przez telefon), bo ruch jest spory i, co ciekawe, mało turystyczny (choć może to być także kwestia lokalizacji).

AvissiniaKolejnego dnia trafiliśmy też w specyficzne miejsce, bo na targ staroci w samym centrum miasta (Monastiraki), tuż przy którym mieści się Cafe Avissinia. Bardzo spodobał mi się specyficzny wystrój restauracji – trochę sklep z antykami, trochę herbaciarnia, trochę przeładowany bibelotami salon mieszczański z widokiem na Akropol. Menu składa się ze znanych greckich szlagierów i mniej typowych dań bardziej wschodnich (wpływy macedońskie czy smyrneńskie), i w tym kierunku poszliśmy. Po zapiekanej fecie i jajach zapieczonych z papryką zamówiliśmy dla mnie yaprakię, gołąbki z kiszonych (!) liści kapusty (bardzo polecam) i dla M soutzoukakię, korzenne duszone klopsy. Ateny są dla mnie w ogóle bliższe w atmosferze Stambułowi niż Rzymowi (i wiem, Grekom nie powinnam tego mówić ;), a w tej restauracji także się to czuło. Odważyłam się także spróbować małej ilości ouzo z lodem (bez wody), metodą grecką zakąszanego przystawkami, i nawet to połączenie mi pasowało. Alkohol wydawał mi się delikatniejszy w smaku od francuskiego pastis.

targ w AtenachKilka godzin przed lotem powrotnym poszliśmy na główny (tzw. centralny) targ, o którym znów czytałam u Basi. Od razu uprzedzam, że weganie może nie powinni się zapędzać do środka głównego budynku, na który składają się stragany mięsne i rybne. Jeśli jednak ktoś nie ma oporów, polecam wejście na targ właściwy: nie widziałam niczego gorszego niż w przeciętnym sklepie mięsnym, zapachy też nie są gorsze, za to doświadczenie bardzo autentyczne, bo w przejściach chodzą stale nawołujący sprzedawcy, głośno (na nasze ucho nawet agresywnie) zachęcając do zakupu. Jak to ujął M, „trochę tu inaczej niż na Borough Market”. Zewnętrzne stoiska za to są roślinne, tzn. z bakaliami, suszonymi strączkowymi, tahiną na wagę (!), sprzedawaną jak oliwa z dużych kanistrów z kranikiem lub przyprawami. Gdybym poprzedniego dnia nie kupiła zapasu pul biber (myśląc nie tylko o jajach po turecku 😉 koło hotelu, pewnie bym się skusiła na zakupy. Ostatecznie wypiliśmy tylko kawę (o czym pisałam ostatnio) w Mokka, a przekąsiliśmy tylko spanakopitą kupioną w Bougatsa Thessaloniki po drodze do hotelu. Spanakopita, placek nadziany szpinakiem i fetą, był w dawnych czasach jedną z moich ulubionych przekąsek, ale prawdopodobnie nigdy nie jadłam tak świeżego oraz dorodnego kawałka, jak ten ateński ;).

SpanakopitaNiestety, ponieważ kupiłam spanakopitę na wynos, przekonałam się boleśnie, jak ciężko w stolicy Grecji o miejsca, gdzie można spokojnie coś na ulicy zjeść. Chodniki są wąskie, ulice wąskie i zatłoczone, skwerów nie ma, ławek nie ma – skończyło się na schodkach nieczynnego sklepu, przy czym stopy i tak wystawały mi na ulicę ;). Ten sam problem miałam poprzedniego dnia, po zakupie baklavy (której kiedyś nie lubiłam… te czasy minęły**), i którą w końcu po prostu doniosłam do hotelu. Miłośnicy street food, miejcie to na uwadze.

Podsumowując: Ateny są smaczne!

Avissinia* W temacie zwiedzania: gdyby Wam się wieczorem go zachciało, oddział muzeum Benaki niedaleko Syntagmy jest w niektóre dni otwarty do północy plus wstęp w czwartki jest za darmo. Mieści się w ciekawym samym w sobie budynku, a zbiory są w sumie etnograficzne i zawierają m.in. liczne manekiny bez twarzy (mogą się przyśnić 😉 w szerokim przekroju strojów ludowych/z epoki. Sądząc po natężeniu hałasu z restauracji na najwyższym piętrze (kontrastującym z raczej pustymi ok. g. 22 salami), sporo ludzi przychodzi tam jak do knajpy, posiedzieć na tarasie z tzw. „widokiem” ;).

** Choć różnice w smaku między migdałową, pistacjową czy z orzechów włoskich mi umykają ;).