Subiektywnie: Warszawa kulinarna (v. 2018)

Jeśli ktoś śledzi Coś niecoś na FB lub IG, widział, że niedawno gościłam we Włoszech, tym razem na południe od Rzymu, więc winna jestem właściwie wpis na temat smaków Amalfi i Neapolu ;). Wyjeżdżając jednak zaczęłam pisać na temat… Warszawy. Wychodzi mi, że ostatni wpis na temat stołecznych art. spoż. był parę miesięcy temu, ale o śniadaniach w Warszawie nie pisałam dawno. Przeglądając wpisy z tagiem #warszawa trochę się smucę widząc, jak wiele miejsc już nie istnieje; dotyczy to także niestety Deli Es, mojego ulubionego miejsca na weekendowe rozpoczęcie dnia. Nawet byłam w stanie czekać do godziny 9, by coś zjeść (a dla mnie to późno). Zawsze zresztą żałowałam, że tak mało jest w W-wie miejsc na coś ciekawszego niż kanapka i kawa o godzinie 7 czy 8 w niedzielę (bo w dni powszednie wybór całkiem spory). Owszem, parę razy odwiedziłam Być może (codziennie od 7), w którym karta śniadaniowa jest urozmaicona, ale tylko co druga wizyta była udana. Zimą przypadkiem trafiłam do Café Bristol i byłam mile zaskoczona. Jeśli lubicie klimaty retro i atmosferę jak w wiedeńskiej kawiarni, odwiedźcie koniecznie. Od 8 rano, także w weekendy, można zjeść śniadanie. Zestawów jest kilka i, uwaga, są BARDZO obfite – próbowaliśmy polskiego oraz, przy kolejnej okazji firmowego (Bristol) i spokojnie najedzą się jednym dwie osoby. Są w nim sery, wędlina, pyszna wędzona ryba, owoce… Dwie osoby przygotowujące się do prac fizycznych pt. półdniowa pomoc w przeprowadzce mogą się podzielić jednym śniadaniem małym + zestaw, po czym wyjdą jak dwie baryłki ;). Do tego cappuccino na podwójnym espresso jest takie, jak bym sama sobie zrobiła, więc pełnia zadowolenia.

Subiektywnie: Warszawa kulinarna (v. 2018)

Po śniadaniu chwila przerwy i… czas na obiad lub lunch! Po ok. 1,5 roku od rozmowy podczas imprezy firmowej, kiedy sąsiadka ze stolika polecała mi Pogromców Meatów, dotarłam wreszcie na Koszykową. Wahałam się, czy iść w bułkę z kaczką czy ozorem (była też chyba rwana wieprzowina, i jakaś opcja bezmięsna), i jednak miłość do podrobów zwyciężyła. Kilkanaście minut później jadłam już słodkie (tak, tak, tzn. poziom słodyczy jak w maślanej bułce – dla mnie idealne połączenie, ale nie każdy lubi) pieczywo bardzo szczodrze wypełnione mięsem, zieleniną i sosem. Tak szczodrze, że miałam nadzieję, że nikt mi się za bardzo nie przygląda podczas tego jedzenia, i cieszyłam się, że mam pod ręką chusteczki, a na koniec cieszyłam się, że nie było opcji dodatków typu sałatka czy deser, bo samą kanapką się mocno najadłam. Chętnie wrócę (z mokrymi chusteczkami!).

Subiektywnie: Warszawa kulinarna (v. 2018)

Jeśli jedyna opcja wege w Meatach was nie kręci, nie ma z tym problemu – Warszawa, jak wiadomo, jest od jakiegoś czasu mocno prowegańska. W okolicach Hożej/Kruczej jest małe zagłębie tego typu. Niestety, popularne Krowarzywa mi nie pasowały (poza lemoniadą ;), bo kotlet warzywny był po prostu mdły, a wiem, że wcale nie musi taki być. Jako jednak raczej pozytywne, choć specyficzne doświadczenie odebrałam obiad w Lokalu, gdzie zjadłam zestaw prawie jak w barze starego typu czy kuchni babci. Prawie, bo oczywiście „schabowy” schabu nie zawierał (szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co go udawało, przyjęłam, że wyrób sojowy ;), za to towarzyszyły mu klasyczne tłuczone ziemniaki, takie jak ze szczycieńskiej stołówki w wersji nie-wege (i które uwielbiam), buraczki, które kocham, i mizeria, którą jw. Wszystko było smaczne, dobrze doprawione i smakowało jak wersja „zwykła”, więc szczerze mogę polecić (plus porcja była bardzo, bardzo duża, bo poza ww. wymienionymi była jeszcze dodatkowa sałatka – moim zdaniem niepotrzebna, i z innej bajki). Niestety, „carbonara” M była już niekoniecznie udaną kopią; m.in. mam wrażenie, że osoba, która odtwarzała wegański „boczek” zbyt dawno nie miała kontaktu z oryginałem, plus sam makaron nie był najlepszy.

Subiektywnie: Warszawa kulinarna (v. 2018)

A wieczorem, procentową porą: o ulubionym miejscu na drinki, tj. Barze Wieczornym, już wspominałam (i lokal jak na razie ma się dobrze), jeśli jednak macie ochotę na klimaty meksykańskie, La Sirena oferuje i taco, i pyszną margaritę (która nazywa się tam Cartelita). Część pozostałych drinków wydawała nam się nieco zbyt wymyślna (np. ten marchwiowy… oj nie ;), ale Coco Cañon podane w połowce kokosa jest również warte polecenia.

Patrząc na to zestawienie mam wrażenie, że brakuje słodkości. Niecierpliwie czekam na skosztowanie lodów Lukullusa, które można na razie jeść z okienka na Brackiej. Choć nie jestem lodożercą, to w tej porze roku dobre lody się przydają (do czego wrócę we wpisie z włoskiego wybrzeża, więc stay tuned ;).