Gruzińskie puree buraczane i dwie książki

Jak już wyznawałam, lubię książki z podróżami i kulinariami w tle. W ciągu ostatnich paru tygodni przeczytałam dwie z nich – The Olive Farm (wyd. polskie: Oliwkowa ferma) Carol Drinkwater oraz Gaumardżos! Anny i Marcina Mellerów. Ta pierwsza – na minus, druga –  na plus.

Gruzińskie puree buraczane i dwie książkiNajpierw te złe wiadomości, czyli powieść Drinkwater: ok. 20 lat temu autorka kupiła zrujnowany dom i ziemię z zapuszczonym gajem oliwnym niedaleko Cannes; książka jest zapisem jej stopniowych przenosin do Appassionaty, zmagań z remontem, roślinnością i życiem miłosnym/rodzinnym. Podobne książki zostały napisane przez Petera Mayle’a (sympatyczne lektury wakacyjne), Ferenca Mate (w moim odczuciu – za dużo architektury wnętrz, za mało kulinariów 😉 czy Frances Mayes. Być może fani tej ostatniej autorki (do których nie należę) zachwycą się Oliwkową fermą, mnie jednak styl Carol Drinkwater wydawał się, podobnie jak w przypadku autorki Pod słońcem Toskanii, zbyt pretensjonalny. Podobnie jak u Mayes, problem pojawia się nie wtedy, gdy relacjonuje sprawy codzienne, ale gdy próbuje w poetycki sposób opisać otaczające ją krajobrazy lub podzielić się z czytelnikami swoimi uczuciami np. do partnera. Ponadto im dalej, tym mniejszą sympatię czułam do osoby zachowującej się w sposób tak irracjonalny i nieodpowiedzialny, jak autorka; po historii z psem, którego spontanicznie przygarnęła ze schroniska (i który do niego wrócił), prawie przerwałam lekturę; parskałam z irytacji także przy „akcji szambo” – w zamierzeniu chyba humorystycznej – oraz przy historii wyboru wytłaczarni oliwy (a wybór był typu „bo tak!”). Gdy wreszcie odłożyłam książkę, chcąc nie chcąc przypomniałam sobie różne kawały o blondynkach i kobietach ogólnie, bazujące na różnych stereotypach. Merytorycznie jeśli chodzi o kulinaria: są w tle, ale niezbyt ich wiele; najciekawsze wydały mi się opisy wspomnianych wyżej wytłaczarni.

A teraz dobre informacje: produkt rodzimy, czyli książka o Gruzji, w której (jeszcze) nigdy nie byłam, a chciałabym pojechać od kiedy obejrzałam kilkanaście lat temu film Zakochany kucharz. Gaumardżos! znalazłam pod choinką i choć byłam sceptycznie nastawiona do książki sygnowanej nazwiskiem dziennikarza, za którym do tej pory nie przepadałam, już pobieżne oględziny przy stole wigilijnym wypadły pomyślnie. Okazało się, że zarówno Marcin Meller, jak i jego żona (na początku byłam zaskoczona zmianą płci narratora z rozdziału na rozdział, bo nie są sygnowane imieniem, potem się przyzwyczaiłam), piszą w sposób przystępny, dowcipny i ciekawy – lektura łatwo i szybko „wciąga”. Oczywiście, przedstawiony obraz Gruzji jest zapewne subiektywny, ale poziom pretensjonalności jest bardzo niski lub zerowy ;); jest także tzw. rys historyczny (w tym historia najnowsza czy sprawa porwanego lotu 6833 do Batumi, o której nigdy wcześniej nie słyszałam) oraz – tak, tak – cały rozdział poświęcony kulinariom. Nie ulega wątpliwości, że podróż do tego kraju byłaby bardzo smaczna (choć niepokoi mnie to, jak bardzo zakrapiana). Dużą zaletą jest także to, że większość zdjęć opublikowanych w książce została wykonana przez autorów.

Z kuchnią gruzińską niestety niewiele miałam do tej pory do czynienia (jeśli pominąć fast-food podczas pobytu w Krakowie jakiś czas temu). Chociaż bardzo chciałabym upiec kiedyś nie fast-foodowe serowe chaczapuri, brak właściwego sera – suluguni – mnie zniechęca (choć czytałam, że można spróbować zmieszać kilka różnych gatunków dostępnych u nas, np. mozarellę i fetę). Chciałam jednak, by wzmiankę o polecanej lekturze ilustrował przepis „stamtąd” – i oto jest puree buraczane, albo inaczej charkhlis mkhali (pkhali).

Gruzińskie puree buraczane i dwie książki

Przepis zasadniczo pochodzi z książki Roast figs, sugar snow Diany Henry, ale wujek Google pokazał mi wiele podobnych wersji (choćby w A Georgian Feast Darry Goldstein – skąd wzięłam cząber – czy w Feast Nigelli Lawson). Wszędzie są buraki, orzechy włoskie, czosnek, zielona pietruszka i niestety świeża kolendra, z której musiałam zrezygnować (w związku z brakiem na stanie), ale lepiej, by była w składzie. Powstałe puree może stanowić świetną przekąskę/zakąskę, np. jako dodatek do chleba czy dip.

Składniki (ja robiłam z 1/2 porcji, uzyskując 1 miseczkę puree): 350g upieczonego (u mnie)/ugotowanego lub surowego buraka, 75g orzechów włoskich, 1/2 łyżeczki soli, 3 ząbki czosnku, 2 1/2 łyżki świeżej pietruszki, jw. świeżej kolendry, 1/2 łyżeczki mielonej kolendry, szczypta suszonego cząbru, 2 łyżeczki octu z czerwonego wina, 1/2 łyżki oliwy, pieprz do smaku

W moździerzu (u mnie) lub w malakserze utłuc orzechy z solą i czosnkiem na jednolitą pastę. Dodać zioła, dalej ucierać. Buraka zetrzeć na tarce o grubych okach, zmieszać z pastą orzechowo-ziołową, dodać pozostałe składniki, wymieszać dokładnie, sprawdzić doprawienie. W moim odczuciu smaczniejsze po kilkugodzinnym schłodzeniu w lodówce lub następnego dnia.