Długi weekend. I samosyNigdy nie ukrywałam, że lubię kryminały; lubię także książki z motywem kulinarnym w tle. Gdy dostałam propozycję zrecenzowania lektury łączącej te dwie cechy, chętnie się zgodziłam. Mowa o Długim Weekendzie Wiktora Hagena.

Kryminał czyta się bardzo szybko, co sprawia, że jest dobrą lekturą do pociągu, na leżak albo plażę – innymi słowy książka na wakacje. Plusem jest także to, że napisana lekko, niekiedy całkiem dowcipnie, bez patosu i (prawie) bez pretensjonalnego języka; przy recenzji kulinarnej szeroko się uśmiechnęłam (każdy, kto czyta recenzje Macieja Nowaka też by to zrobił). Wątek kryminalny nie jest bardzo pasjonujący (ma charakter raczej, hm, ekonomiczny); sporo też w książce powielonych stereotypów, np. dotyczących środowiska akademickiego, mieszkańców starej Pragi, dziennikarzy itd. Nie wiedziałam, że w moim rodzinnym mieście cały czas ktoś coś kombinuje i że każdy, kto się czegoś dorobił, doszedł do tego niezbyt uczciwą drogą 😉 (niemal jak w Wenecji Donny Leon), ale powiedzmy, że należy przyjąć to z przymrużeniem oka i zastosować duże tzw. zawieszenie niewiary (suspension of disbelief). Dotyczy to także metod śledczych komisarza Nemhausera (czy naprawdę doświadczony policjant zapomniałby przesłuchać współpracownika denata?) i niektórych zwrotów akcji (skąd znajoma ze studiów, z którą komisarz nie miał kontaktu od wielu lat, wie, gdzie on mieszka?). Pojawia się wiele postaci i wątków pobocznych, ale traktowanych pobieżnie, często urywających się lub niedokończonych.

W przeciwieństwie do postaci z innych kryminałów, główny bohater nie jest odrażający, nie rzuca mięsem, nie nadużywa alkoholu i ma unormowaną sytuację rodzinną, w czym przypomina trochę mojego ulubionego komisarza Brunettiego od wspomnianej Donny Leon. Z tym ostatnim łączy go także niechęć do korupcji i studia wyższe na wydziale historii (Brunetti ukończył co prawda prawo, ale nie kryje zamiłowania do historii starożytnej). Mimo to jako osobowość komisarz Nemhauser rysuje się blado; poza powyższymi faktami wiemy jedynie to, że lubi gotować i dorabia sobie weekendowym kucharzeniem w knajpie gdzieś w okolicach ul. Burakowskiej w W-wie. No właśnie: wątek kulinarny! Czekałam i czekałam, i czytałam i czytałam, i od zupy fasolowej gdzieś na pierwszych stronach (do której Nemhauser zapomniał namoczyć fasolę i liczył, że jak dłużej pogotuje, będzie dobrze… hm?!) do ok. 1/2 książki panowała spożywcza posucha. Potem wreszcie się doczekałam opisu dwóch wieczorów w restauracji. Pojawiły się wzmianki o zrazach (które jakoś dziwnie szybko się zrobiły?) i bitkach, za drugim razem były pierogi i spaghetti aglio olio oraz pasta do chleba z oliwek, chilli i cebuli, która jako pierwsza mnie naprawdę zainteresowała. Wszędzie gęsto przewijają się zioła prowansalskie (które lubię, ale czy aż tak ;)? Później był jeszcze obiad, który komisarz przyrządzał dla znajomych – naleśniki bretońskie (galettes?) z różnym nadzieniem (ratatouille też się dziwnie szybko zrobiła 🙂 i samosy; do konsumpcji w końcu nie doszło, i nie wiem, czy w końcu usmażył pierożki i naleśniki. Za to rozważania nad gryczanym ciastem na temat Nathalie Gilberta Becauda znów wywołały mój uśmiech, bo miałam kiedyś podobne przemyślenia – że słuchacz także musi zawiesić niewiarę… Czyżby przebłysk autoironii ze strony autora?

Podsumowując: można przeczytać w przelocie, ot, właśnie na wakacjach, ale nie liczyłabym na to, że utwór zapadnie głęboko w pamięć… i osobiście szukać tomu pierwszego przygód Nemhausera nie będę.

Natomiast samosy ostatnio u nas się pojawiły; znalazłam bowiem paczkę ok. 250g zamrożonego ciasta na faworki i postanowiłam je wykorzystać. W Indiach te pierożki smaży się i sprzedaje na ulicy, jako lokalny fastfood. Można znaleźć w sieci przepisy na samosy pieczone, jednak tradycyjnie powinno się je smażyć. Ciasto nie faworkowe jest proste; komisarz Nemhauser robił je z „mąki, wody i sody”, Madhur Jaffrey, czyli moja guru od kuchni indyjskiej, w ogóle nie dodaje spulchniaczy. Oto ciasto wg Madhur (Indian Cookery) i farsz będący wypadkową Madhur i moją (bo w oryginale nie było kalafiora). Zrobiłam do nich także sos pomidorowy wg własnego widzimisię.

Długi weekend. I samosy

Na ciasto (na 16 sztuk): 

  • 225g mąki
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 4 łyżki oleju
  • 4 łyżki wody

Przesiać mąkę z solą do miski. Dodać olej i wetrzeć w mąkę na okruszki. Pomału dodać wodę (ew. dodać trochę więcej), aż składniki połączą się i powstanie twarde ciasto. Przełożyć na blat i wyrabiać ok. 10 minut, aż będzie gładkie (można to zrobić w mikserze z hakiem). Umieścić lekko natłuszczoną olejem kulę ciasta w np. siatce foliowej (lub misce nakrytej folią) i odłożyć by odpoczęło co najmniej 30 minut.

Na farsz:

  • 500g ziemniaków, ugotowanych w mundurkach, wystudzonych
  • ok. 250g kalafiora (podzielonego na małe różyczki i zblanszowanego, tj. przelanego wrzątkiem)
  • ok. 175g świeżego lub rozmrożonego groszku
  • olej roślinny (ok. 4 łyżek)
  • 1 średnia cebula, drobno posiekana
  • łyżka świeżo startego imbiru
  • 1 świeże zielone chilli, drobno posiekane (można użyć 1 długiego czerwonego)
  • 3 łyżki posiekanej kolendry
  • 1 1/2 łyżeczki soli (lub do smaku)
  • 1 łyżeczka mielonej kolendry
  • 1 łyżeczka garam masala
  • 1 łyżeczka zmielonego (lub utartego w moździerzu) kuminu
  • 1/4 łyżeczki pieprzu kajeńskiego (lub chilli w proszku)
  • sok z cytryny (2 łyżki)
  • olej do głębokiego smażenia

Obrać ziemniaki, pokroić w kostkę. Rozgrzać olej, przesmażyć cebulę na średnim ogniu. Gdy zacznie się rumienić, dodać kalafiora, groszek, imbir, chilli, kolendrę i lekko podlać wodą. Przykryć, gotować aż kalafior i groszek się ugotują. Dodać pozostałe składniki (włącznie z ziemniakami, ale poza olejem do smażenia ;). Wymieszać, gotować na małym ogniu kilka minut, delikatnie mieszając. Sprawdzić doprawienie, zwł. pod kątem soli i soku z cytryny. Zdjąć z ognia, lekko wystudzić.

Długi weekend. I samosy

Ciasto lekko zagnieść, podzielić na 8 części (z ciastem faworkowym postępowaliśmy tak samo). Każdą z części rozwałkować (w między czasie pozostałe powinny być przykryte, by nie wysychały) na okrągły placek, podzielić na pół. Z powstałego półksiężyca uformować rożek, skleić brzegi za pomocą wody. Wypełnić rożek ok. 2 łyżkami nadzienia, zakleić brzegi za pomocą odrobiny wody. Powstałe pierożki smażyć na głębokim tłuszczu – albo we frytkownicy, jak u nas (bo chcieliśmy też usmażyć kwiaty cukinii), albo w garnku, przy czym oleju powinno być na przynajmniej 5 cm wysokości. Przewracać samosy w trakcie smażenia, by były jednolicie brązowe. Osączać na ręcznikach papierowych.

Do tego podaliśmy sos pomidorowy:

Na rozgrzanym oleju/oliwie/ghee uprażyć ok. 1/2 łyżeczki całego kuminu i tyle samo czarnej gorczycy (jak nie ma, można użyć czarnuszki, lub pominąć); jak zaczną pękać (co słychać), dodać 1 drobno posiekaną cebulę, lekko oprószyć solą, skręcić trochę ogień, dodać ok. 1/2 łyżeczki łagodnego curry w proszku, szklić. Jak cebula jest miękka, dodać 0,5 l. przecieru pomidorowego i ok. 1-2 łyżeczek gotowego sosu vindaloo/tikka masala/podobnego. Jak nie ma, można dodać trochę suchej, ostrej mieszanki przypraw, albo dodać trochę chilli w proszku i trochę np. garam masala. Wymieszać i gotować na średnim ogniu, aż całość odparuje i zostanie ok. 300ml gęstego sosu, o konsystencji salsy.
Długi weekend. I samosy

A na deser wspomnienie stamtąd, skąd pochodzą samosy: sprzedawca na Chowpatty Beach w Bombaju (zdjęcie autorstwa Madzi B.) – minęły już prawie trzy lata…

Długi weekend. I samosy