Tajskie ulice

To, co chcesz iść na tą ulicę? – zwróciłam się do M, ku jego wesołości, po podróży nocnym pociągiem do Bangkoku. Wyjaśniam, że nie miałam na myśli sposobu zarobkowania*, lecz żywienia; jak wspominałam bowiem w poprzednim wpisie, tajskie ulice stanowią niezrównane źródło niedrogiego i świeżego jedzenia, a także najrozmaitszych innych towarów i usług, o czym niżej.

 Tajskie ulice

Aby zlokalizować najbliższy stragan (często na kółkach) wystarczy wyjść na zatłoczony chodnik i rozejrzeć się dookoła, ale jeśli chcemy mieć większy wybór, najlepiej znaleźć taką ulicę, przy której regularnie pojawiają się różne garkuchnie (a wówczas sprawdzić, które cieszą się największym powodzeniem). Najbardziej podobała mi się (długa) ulica w Chumporn, na której mieści się night market.

Tajskie ulice

Nazwa jest myląca, bo to nie targ, a ciąg wyspecjalizowanych punktów spożywczych, w których zamawianie ogranicza się do wymieniania podstawowych liczebników (ile porcji i ile potem trzeba za nie zapłacić), bo najczęściej można kupić tylko jeden rodzaj dania, np. makaron smażony w woku z dodatkami (np. jarmuż i kurczak lub krewetki), podawany z surową zieleniną (dymką i kiełkami). Wszystkie potrawy można kupić także na wynos, więc gdy jedna osoba smaży, druga pracowicie pakuje zieleninę w plastikowe woreczki.

Tajskie ulice

Jeśli zdecydujemy się zjeść na miejscu, po paru minutach ktoś bezceremionalnie postawi nam na stole kubki wypełnione lodem, do darmowej wody pitnej stojącej w dzbanku na stole, lub innych, płatnych napojów. Początkowo odsuwałam od siebie i lód, i wodę, pomna doświadczeń indyjskich (oraz ostrzeżeń, że jeść w Tajlandii można prawie wszystko, ale bezwzględnie unikać spożywania kranówki), aż się zorientowałam, że Tajowie bardzo zwracają uwagę na to, jaką wodę piją i z czego robią lód – i wówczas przestałam się krępować.

W „zestawie obowiązkowym” na stole makaronowym możemy znaleźć też miskę z rozdrobnionymi orzeszkami, do posypania dania:

Tajskie ulice

Zaspokoiwszy pierwszy głód w Chumporn ruszyliśmy dalej wzdłuż ulicy, podziwiając sprzedawców różnych curry (klienci siedzieli przy jednym, rodzinnym stole ustawionym na chodniku i zastawionym paroma miskami z ziołami i inną zieleniną, do korzystania wedle upodobań). Później byli sprzedawcy tajskich pączków, opcjonalnie sprzedawanych z zielonym, kokosowym sosem oraz pani od pierożków… i wiele, wiele innych.

Tajskie ulice

Poza straganami oferującymi ciepłe/zimne posiłki, są także takie z napojami ciepłymi i zimnymi (o których napiszę innym razem) oraz słodyczami i owocami. Jeśli chodzi o te ostatnie i tzw. update do poprzedniego wpisu, skosztowałam (także w Chumporn) wreszcie duriana vel śmierdziela, i nie było to doświadczenie, które chciałabym kiedyś powtórzyć ;).

Tajskie ulice

A to już mój ulubiony mangostan:

Tajskie ulice

Z innych produktów – nie spożywczych – na ulicy można kupić niemal wszystko: od ubrań czy wyrobów z plastiku po bardzo popularne miotełki od kurzu – nie z jakiegoś sztucznego włókna, lecz z kurzych lub pawich piór (jak te poniżej).

Tajskie ulice

Ważnym towarem – najczęściej sprzedawanym w pobliżu świątyń – są kwiaty, konieczny element przydomowych kapliczek (spirit houses), stanowiących schronienie dla złych duchów (i utrzymujących je z dala od domu), oraz mini-ołtarzyków w restauracjach, taksówkach, autobusach i punktach usługowych. Kapliczki często zawierają, poza kwiatami i figurkami przedstawiającymi ludzi, wodę i jedzenie, regularnie wymienane; dary spożywcze dla duchów i duszków można też znaleźć w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, np. ustawione na krawężniku, na progu sklepu (tak, warto patrzeć pod nogi) lub pod zaparkowanym samochodem.

Tajskie ulice

Kwiaty składa się także w świątyniach (jak na poniższych zdjęciach z Chiang Mai, gdzie trafiliśmy na buddyjski kwiatowy festiwal) i umieszcza na/przy tzw. świętych drzewach, obwiązanych kolorowymi wstęgami, a także przystraja się nimi podobizny króla.

Tajskie ulice

Podobnie jak w Indiach, królują aksamitki. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam ich tyle na raz, co na wieczornym targu kwiatowym w Bangkoku, gdzie rozładowywano całe ciężarówki wypełnione wielkimi workami, pełnymi pomarańczowych kwiatów. Ba, w ogóle chyba nie widziałam nigdy tylu kwiatów, co na tym targu, na który nie składa się pięć czy dziesięć straganów na krzyż, ale całe ulice i przecznice ciasno wypełnione pękającymi w szwach kwiatowymi sklepikami i stoiskami (oczywiście, gdzieniegdzie przetykane straganami z jedzeniem…).

Tajskie ulice

Skoro o ołtarzykach w taksówkach mowa – prawie każdy kierowca, poza podobizną Buddy i kwiatami, wozi jakieś amulety. Okazuje się, że nie tylko taksówkarze mają do nich słabość: w kilku miejsach w Bangkoku są bazary uliczne poświęcone najróżniejszym talizmanom, eliksirom i afrodyzjakom, przynoszącym rzekomo szczęście i oczywiście odczyniającym zły urok, do wyboru, do koloru. Najbardziej podobały mi się sztuczne szczęki (mogę tylko zgadywać, że należące do np. świątobliwego mnicha).

Tajskie ulice

Niektórzy wiedzą, że należy zabezpieczać się przed ciosem w plecy…

Tajskie ulice

W sektorze usług zaś najbardziej podobały mi się panie siedzące przy maszynie do szycia na ulicy lub naprawiające buty na chodniku.

Wspomniałam o podobiznach króla – ulice (a także domy, sklepy i urzędy) Tajlandii przepełniają najróżniejsze podobizny Ramy IX na różnych etapach życia; odrobinę rzadziej spotyka się zdjęcia Królowej Małżonki. Jeśli trafimy w miejscu publicznym na transmisję hymnu państwowego, należy dostosować się do otoczenia, tj. w ciszy, bezruchu i na stojąco wysłuchać całego utworu, gdyż za lekceważenie lub krytykę monarchii mogą nas spotkać niemiłe konsekwencje społeczno-prawne. Ja miałam trzy spotkania z hymnem: na deptaku (czyli de facto bazarze) w Chiang Mai (i gdzie ruch na chwilę rzeczywiście zamarł), w kinie w Bangkoku (transmisja ma miejsce przed każdym filmem; wszyscy widzowie wstali) oraz w lokalnej restauracji w Phuket Town, w której był włączony telewizor (i tu, o dziwo, wstała tylko jedna osoba na kilkanaście obecnych).

Tajskie ulice

I wreszcie… Ktoś się mnie po powrocie spytał, czy widziałam jakieś egzotyczne zwierzęta, a gdy odpowiedziałam, że nie, spytano co w ogóle widziałam egzotycznego. Po dłuższym namyśle wydaje mi się, że kimś takim są ladyboys, czyli transwestyci, którzy w porównaniu z drag queens wyglądają bardzo niepozornie. Żadnego mocnego makijażu, peruk czy niebotycznych obcasów – tylko ot, zwykłe damskie ubranie. Pierwszego wskazał mi M na – oczywiście… – ulicy Chiang Mai; ja myślałam, że to kobieta, tylko taka dość męska. Kolejny ladyboy, w mundurku pracownicy agencji turystycznej, sprzedawał nam bilety na pociąg (a ja znów tylko pomyślałam: „Jakaś dziwna ta pani”). Ladyboys często występują w tajskich filmach i serialach jako element humorystyczny (u nas tą rolę spełniałby jowialny wujaszek czy zbzikowana ciotka); obejrzałam tylko 30 minut serialu telewizynego w tajskiej telewizji i rzeczywiście, był ladyboy**.

CDN…

* Co nie jest specjalnie śmieszne, zważywszy na zasięg i rozwój seks-biznesu w Tajlandii.

** Oraz sceny w stylu brazylijskiej telenoweli były przeplatane wątkiem… wampirzym. Hm.