Berlin

od lewej: ulica prostopadła do Unter den Linden, park Tiergarten, bloki w dzielnicy Mitte (dawny Berlin Wsch.)

Całe dzieciństwo słuchałam o tym, jak to rodzice (plus siostra Mamy) pojechali do Berlina, oczywiście Wschodniego, w latach 70-tych, i jak Mamie się tam nie podobało. Druga historia z Berlinem w tle tyczyła ubranek i zabawek, przywożonych mi z Berlina przez pochodzącą z Niemiec Babcię Ł. („o, tu widzisz te buciki na zdjęciu?”). Niezależnie od tych historii zawsze chciałam pojechać do tego miasta. W miniony weekend, pod pretekstem odwiedzenia pewnej wystawy, wreszcie się udało, i to razem z 2/3 składu z wycieczki sprzed 35 lat. Przy wjeździe do miasta Mama rozejrzała się dookoła i powiedziała: To wygląda zupełnie inaczej. Na Unter den Linden dodała: No, wreszcie widać, co jest za tą Bramą Brandenburską. Jak to wyglądało w połowie lat 70-tych, można zobaczyć np. na tej stronie.

Berlin

od lewej:niedziela nad Szprewą, trawnik przed Alte Galerie, tango na moście nad Szprewą

Nie mogę porównywać swoich doświadczeń do tych rodziców, gdyż choć pamiętam dobrze czasy, gdy „runął mur”, nie mam wspomnień związanych z tym innym miastem, w którym znajdowało się Muzeum Pergamońskie, ale już nie Tiergarten.

Berlin

od góry: mur przy Marius Gropius Bau, maraton jazdy na rolkach (g. 21:15 w niedzielę!), East Side Gallery

Odebrałam dzisiejszy Berlin jako miasto tętniące życiem, w którym wciąż coś się dzieje czy zmienia. W ciągu 2 dni widziałam 1 maraton biegaczy, 2 maratony jazdy na rolkach, 1 milongę na moście, kuglarzy ulicznych, grupy ludzi puszczających latawce oraz mlodych chłopaków, jeżdżących po ulicach miasta w go-cartach. Ponadto tłum ludzi przewijający się ulicami i deptakami, bardzo wiele osób na rowerach, z psami i małymi dziećmi. Nad rzeką w niedzielę trawnik był zajęty przez osoby wypoczywające na leżakach, w koszach plażowych lub bezpośrednio na trawie, pijące piwo przy barze i… wędrujące sobie z tym piwem do jednego z pobliskich pchlich targów. Nie wiem, czy to kwestia lata i upału, ale miałam wrażenie, że ogólnie panuje zrelaksowana atmosfera. No i sądziłam, że mieszkańcy Londynu ubierają się często ekscentrycznie – nie jestem pewna, czy Berlińczycy ich jednak nie przebijają 😉

Berlin

 

 

 

 

 

Od lewej: Pomnik Pomordowanych Żydów Europy, humorystyczny kosz na śmieci ;), wnętrze Sony Center, grafitti niedaleko Szprewy

Z zabytków najbardziej podobał mi się Pomnik Pomordowanych Żydów Europy, który z boku wygląda dość niepozornie („takie klocki”), a zmienia charakter, gdy wejdzie się do środka labiryntu. Ściany przytłaczają, człowiek łatwo traci orientację, plus nie wiadomo, kto lub co wyskoczy zza zakrętu. Podobało mi się traktowanie  pomnika jako elementu powszedniego krajobrazu, a nie nietykalnej świętości: jest to miejsce spotkań (ludzie siedzą lub leżą na murkach/klockach), po labiryncie biegają dzieci i przemieszczają się rowerzyści. Byliśmy także pół dnia w Poczdamie, z czego dużo czasu spędziłam chodząc po ogrodach i parkach oraz oglądając pałace na swój ulubiony sposób, tj. z zewnątrz 🙂

Berlin

Od lewej: Cecilienhof, aleja parkowa między Oranżerią a Belwederem, pałac Sans Souci

Jeśli chodzi o stronę spożywczą, wyjazd był także udany. Kuchnia niemiecka ma wiele wspólnego z kuchnią austriacką, którą znam i lubię (i o której pisałam). Od razu po przyjeździe w godzinach popołudniowych, gdy chodziliśmy po Berlinie, miałam wrażenie, że całe miasto pachnie kawą. Niestety, szybko odkryłam, że kawa jest także w stylu austriackim, nie włoskim, a w ostatnich miesiącach (od czasu nabycia nowego ekspresu) zrobiłam się wyjątkowo wybredna, jeśli chodzi o jakość mojego ulubionego napoju. Innymi słowy, zdjęć kawy nie będzie 😉 W przeciwieństwie do innego popularnego napoju, który degustowałam, czego dowody poniżej.

Berlin

Próbowałam piw jasnych, także paru pszenicznych i wszystkie mi smakowały, szczególnie po kilku godzinach zwiedzania w upale. Wyjątkiem był różowy napój na zdjęciu powyżej – landrynkowy, malinowy Berliner Weisse. Występuje także w wersji wściekle zielonej (a la Ludwik), z dodatkiem marzanki, ale po malinowym już nie miałam ochoty eksperymentować.

Od razu po przyjeździe także skierowałam się w stronę domu towarowego KaDeWe, gdyż w wielu miejscach (w blogosferze i nie tylko) natknęłam się na zachwyty nad tamtejszym działem spożywczym. Faktycznie warto odwiedzić to miejsce: ja żałowałam, że mam tak mało czasu, że nie mogę usiąść przy barze, degustować wina czy owoców morza… No i że nie mogę zapakować połowy działu mięsnego i rybnego i zabrać ze sobą. Podobało mi się, że poza turystami było w sklepie wielu miejscowych kupujących, którzy chyba często przyszli po prostu coś zjeść lub spotkać się ze znajomymi.

Berlin

Od lewej: musztardy, dział serów, dział herbaty – KaDeWe

Restauracyjnie odwiedziłam Marjellchen, która określana jest jako miejsce serwujące dania „kuchni pruskiej”. Właścicielka o dźwięcznym imieniu Ramona Azzaro urodziła się w  Rzymie, ale jej babcia pochodziła z Prus Wschodnich. Potrawy w Marjellchen są smaczne, tradycyjne, bardzo sycące i obfite – mieliśmy problemy z dokończeniem dań głównych, szczególnie, że skusiliśmy się na talerz przystawek. Na ten ostatni składały się wędliny oraz ryby – wędzone i surowe, marynowane w podobny sposób, co gravlax. Z tak przyrządzonym łososiem zetknęliśmy się jeszcze w dwóch innych restauracjach.

Berlin

Od lewej: kaczka, przystawki, golonka – restauracja Marjellchen

Odwiedziłam także parę piwiarni, m.in. Lindenbrau w Sony Center, gdzie do piwa pszenicznego można zjeść, poza bardziej konkretnymi daniami, także najróżniejsze kiełbaski. Niestety: nie słynnego currywursta, którego przyznaję, w końcu nie skosztowałam. Może następnym razem… A, pieczywo w każdej restauracji, w której jadłam, było smaczne, urozmaicone i świeże.

Berlin

Pieczone kiełbaski, precel, pieczywo żytnie i średnio ostra musztarda – czyli dodatki do piwa w Lindebrau

Z innych ciekawostek spożywczych było ciasto ze śliwkami, jedzone w kawiarni w muzeum Martin Gropius Bau. Gdy tylko wzięłam ten Kuchen do ust, stanął mi przed oczyma duży pokój moich dziadków i stół, na którym stoi to ciasto, babcia Ł. robiła bowiem identyczne.

Berlin

Z przyjemnością także stwierdziłam, że sezon kurkowy wciąż ma się dobrze: powyżej kompozycja ciepłych, smażonych kurek z zimną, marynowaną (peklowaną?) cielęciną z restauracji Dressler.

Podsumowując: Berlin nie jest może moim ulubionym miastem na świecie, ale warto go odwiedzić, szczególnie, że z Polski jest do niego naprawdę blisko. Jeśli komuś mało lektury, zachęcam do zapoznania się z berlińskimi wspomnieniami Komarki lub Davida Lebovitza.